top of page

I.


Opowieść niniejsza zaczyna się ze mną w pewnym mieszkaniu, moim mieszkaniu po prawdzie, ciasnym dość, z niskim sufitem, w którym to na tapczanie zakurzonym siedzę ja, z wyciągniętymi nogami. W plecach czuję już niemiłe mrowienie– niezawodny znak, że pora wstawać. Gramolę się więc mozolnie i niechętnie, najpierw nogami potem resztą, z tapczanu, na podłogę, w swoje kapcie. Kapcie są brązowe i ocieplane, otulają moje stopy niczym uścisk kochającej matki. Staję na nogach, wyprostowany, na baczność, gotów wymaszerować w kolejny nieprzychylny, chłodny dzień. Ale wpierw, ale wpierw człowiek musi jeść, a ja jestem człowiekiem, rozglądam się więc za śniadaniem do zjedzenia. Jak dobrze, że mało jem, z tego względu na stole widzę pozostawione resztki wczorajszej kolacji, składające się z samych ziemniaków, bo wszyscy zawsze powtarzają, żeby jeść mięso a ziemniaki zostawić, więc całe mięso zjadłem już wczoraj, więc nie ma go na talerzu. Oblizuję się więc i jem zimne ziemniaki. Suche nieco, myślę na głos ale nie słyszę tej werbalnej myśli, gdyż usta nadal pełne mam ziemniaków, z mojej wypowiedzi słyszę więc jedynie hu-he he-ho. Jak zawsze trafiłem w sedno. Przypominam sobie, że dobrym remedium na suche jedzenie jest mokry napój. Tak! Przecież w kuchni, tu zaraz, mam jeszcze kompot. Chyba ktoś dał mi go w prezencie, albo go ukradłem, mniejsza. W każdym razie stoi tam, dzban kompotu, czy dzban z kompotem, resztką też wprawdzie, ale wystarczającą na resztkę ziemniaków z którą próbuję się uporać. Chwytam więc dzban za ucho jak urwisa-złodziejaszka i zapijam ziemniaki kompotem czerwonym z tegoż dzbana, sokiem wiśniowym, słodkim, lepkim, z rodzynkami. Z rodzynkami? Podnoszę kompot do oczu, to jest kompot w dzbanie i przyglądam się owym rodzynkom niespodzianym. Toż to nie rodzynki wcale – a muchy! Niemądry ja, śmieję się do siebie, ale, że gardło mam pełne kompotu z muchami, to zamiast śmiechu słyszę glgl. Jak zawsze w sedno. Myślałem, że to był kompot z rodzynkami, który ukradłem (albo dostałem od kogoś w prezencie, naprawdę nie pamiętam), ale okazuje się, że to kompot z muchami. Szczerze powiedziawszy, w głębi serca, wolę muchy od rodzynek. Mucha, jak usiądzie, można ją odgonić ruchem ręki, albo nawet byle dmuchnięciem, a jeśli rodzynka leży, to leży ostatecznie i musi leżeć aż się rozłoży, albo aż ukradkiem, lub przypadkiem ją odłożę w inne miejsce, chociażby do żołądka. Przełykam więc kompot i postanawiam powiedzieć jeszcze raz tamte rzeczy, które domagały się dopowiedzenia, ale przez niedopowiedzenie są jakby zawisłe w powietrzu, nade mną, jak jakaś lingwistyczna zawiesina. Suche nieco. Niemądry ja. Spotkanie. Ha ha. Spotkanie? a to skąd się tam wzięło, nieproszone? Śmieję się znów i jak się nie palnę ręką w czoło, ale, że jestem zaspany wciąż nieco, a ręka moja trzyma podówczas nadal dzban z kompotem (chociaż kompotu nic prawie już nie zostało), to zaraz widzę dzban pędzący w kierunku mnie, skierowany przodem uchem, ale patrzenie na to ucho jest jak patrzenie w oko Śmierci. Unikam tragedii jedynie dzięki moim nadzwyczajnym refleksom, puszczając rączkę dzbana w porę i uchylając głowę, również w porę, aby dzban przeleciał z dużą prędkością, przecinając zatęchłe powietrze ze świstem równie zatęchłym, i trzasnął w ścianę, rozbijając się nań. Szkło wszędzie, co to będzie. Na szczęście na podłodze jest dywan. A cechą szczególnie przydatną dywanów jest ich umiejętność chowania rzeczy pod, podnoszę więc dywan do góry i podsuwam kapciem, żeby nie pokaleczyć stóp, odłamki szkła pod. Zakrywam je dywanem, który wybrzusza się nieco, ale jeśli ktoś zapyta, powiem, że to dekarz wymurował podłogę jakoś tak nierówno i generalnie, jakie to partactwo się pleni wśród fachowców. Wtedy mój rozmówca zaśmieje się i pokiwa ze zrozumieniem głową, bo wie też, jak to jest. Tak to jest. Muszę przyznać, że poranna ociężałość i guzdranie zniknęło w mgnieniu oka, szybko jak lecący dzban, od całej tej akcji. To dobrze, nie muszę już pić kawy, zresztą zapomniałem kupić kawę i od kilku dni parzę wciąż te same fusy, ale to nic, po prostu jest coraz mniej czarna, a coraz bardziej beżowo-nijaka, ale to nic, teraz to po prostu café au lait, ten sam kolor, tylko bez mleka, oszczędnie, przy tym brzmi to z francuska, więc nie może kojarzyć się z biedą. Bo bądź co bądź, ale biedny nie jestem. Pracuję ciężko i zarabiam godnie, nie lubię tylko wydawać na głupoty, czy też na nic w ogóle, więc trzymam ten mój kapitał, w przysłowiowej (ale też, przypadkowo, w tym przypadku, w literalnej) skarpecie na, jak to mówią, czarną godzinę, nie dosłownie, bo czarnych godzin mam pełno, nawet większość bym powiedział, bo na świece szkoda mi pieniędzy, bo nic nie robią, tylko się topią, woskowe głąby, topią się nawet, gdy nie są pod wodą. Mówię o rzeczywistych czarnych godzinach, kiedy spojrzę na swoje otoczenie i powiem sobie rzetelnie, że ciemno to widzę, w takim stanie, że będę miał mroczki przed oczami– wtedy wyjmę skarpetę z kapitałem i… jeszcze nie wiem co zrobię. Może zatrudnię krawca który całymi dniami siedziałby u mnie w pokoju, na podłodze (jeśli chce stołek, to niech sobie przyniesie) i całymi dniami cerowałby mi bieliznę i łatał ubrania, bo dziur w ubraniach mam więcej niż ubrań, co nie jest najlepszym stanem rzeczy dla szykownego jegomościa mojego pokroju. Sam zaś, nie musząc pracować ze względu na mój obszerny kapitał, kiedy już wydobędę go z czeluści skarpety, będę mógł całymi dniami siedzieć w fotelu i patrzeć na pracującego szewca i śmiać się, śmiać się całe dnie, że on musi pracować, a ja nie. He he. Albo wyjadę na Antypody. W każdym razie, czegokolwiek bym nie postanowił, będzie to godnym wynagrodzeniem za mój trud obecny. Dla pieniędzy, dla Mamony, jak szczur goniący za ogryzkiem jabłka, prowadzę bowiem podwójne życie. Za dnia jestem księgowym w domu aukcyjnym, zaś w nocy przemieniam się w księgowego w domu publicznym. Czasem ciężko mi dostrzec różnice, obie pracę wykonuję w budynkach, obie przy księgach, tu i tu cyfry takie same: 0 1 2 3 4 5 6 7 8 9, plus jakieś znaczki, które wtrącam albo jak mi się widzi, albo niekiedy rzucam monetą. Więc łatwo można zauważyć, że w gruncie rzeczy to nie dwie różne prace, ale jedna, cały czas ta sama praca, wykonywana dwukrotnie z krótkim interludium na ablucje i drzemanie na tapczanie i śniadanie. Więc tak się toczy kołowrotek mojego życia, mógłbym w gruncie rzeczy pracować z kołowrotkami, powstałaby ciekawa zbieżność, szczególnie, jeśli kołowrotki w pracy kręciłbym wspak do kierunku kręcenia się mojego życia. A tak, na okrągło, piszę tylko te same cyfry i kręcę nosem na mój marny stan. Po tej całej aferze zostaje wciągnąć tylko jakieś giezło na mój garb, choć tak naprawdę to marynarka i nie jestem nawet garbaty, ale prosty. Klepię się po kieszeniach, zapobiegliwie i z zadowoleniem uznaję, że zapomniałem wszystkiego. Rzadko kiedy udaje mi się nie wziąć i portmonetki i zegarka i małego składanego noża, który zawsze noszę na wypadek, gdybym musiał kogoś zabić w samoobronie. Tym razem mój wynik to trzy na trzy, ale nie może tak być, bo mam spotkanie, niemal zapomniałem. Umówiłem się wymijająco z jakąś panią, bodaj Bogumiłą M. Na spotkanie w barze mlecznym, chyba wpadłem jej w oko, czemu wcale się nie dziwię, ona mi tak średnio, może jest za duża, żeby wpaść mi w oko, ale nie mogę wybrzydzać, obiecałem, że się spotkam, to dotrzymam słowa, nawet jeśli wymuszonego pod presją jej ciała. Zbieram się więc, zbieram moje przedmioty z kredensu i znów zapobiegliwie sprawdzam godzinę. Jest piętnasta zero zero (15:00 albo 3:00, jak kto woli), a spotkanie umówiłem na punkt czternastą. To ci heca. Zegarek się spieszy. Nie pędź tak, jesteś zegarek czy pędziwiatr, mówię, a ten nadal pokazuje mi kozakiewicza. Zniesmaczony, szturcham mu koronkę, aż pokazuje dobrą godzinę, trzynastą trzydzieści (13:30 albo 1:30, jak kto woli). Uśmiecham się. Mam jeszcze czas. Na odchodne lustruję się wzrokiem w lustrze i dostrzegam jątrzącą się niekompletność w moim stroju, nagość tu, na samym czubku. Biorę więc cylinder i wkładam go wyćwiczonym, precyzyjnym ruchem człowieka biznesu. Patrzę na siebie. Ale nudy, zawsze tak samo: cylinder– leży i już. Potrzebuję zmiany, muszę zaszaleć, dać upust nagromadzonej kreatywności. Mam! Ruchem ostrożnym ale pewnym przekręcam cylinder na bakier. To jest to! Nowy dzień, nowy ja. Wychodząc patrzę jeszcze na krzyż nad drzwiami i robię znak krzyża przed krzyżem, bo jest święty i tak trzeba. Jakiś czas temu odkleił mi się z niego ten ludzik, ale żeby nie poszedł na marne podniosłem go i wykorzystałem do mojej makiety ruchu drogowego, którą wykonałem metodą papier-mâché. Ludzik steruje tam ruchem. Smętnie tylko trochę wygląda, jakby mu już główka opadała ze znużenia i chudziutki jest, biedaczysko, stresującą ma pracę. Trochę jak ja. Ale krzyżyk został i jest święty więc się żegnam i żegnam się z mieszkaniem i mówię serwus, do zobaczenia później i wychodzę zamykając drzwi, bo nie chciałbym, żeby ktoś ukradł mi rzeczy, które sam tak się napracowałem, żeby ukraść, to jest, możliwe że dostałem je od kogoś, nie mogę stwierdzić z pewnością. W każdym razie wychodzę z okowów klatki schodowej na przestrzenną wolność skweru, w skwar słońca prażącego z góry, z góry wiem, że spotkanie nie pójdzie najlepiej, a na pewno nie pójdzie po myśli Bogumiły M., może dlatego, że myśli, że jestem taki, a nie owaki, ale to się jeszcze okaże, nie mogę nie iść ze względu na podejrzenie pomyślenia przez Bogumiłę M. czegokolwiek, bo nie wiem jak myśli, znam ją niewiele lepiej niż z widzenia, a ciężko jest poznać kogoś w całości z widzenia, szczególnie ją. Myślę sobie, czy kupić dla niej kwiaty, może ucieszyłaby się z takiej bzdury, sam bym się ucieszył, gdybym kupił sobie kwiaty, mógłbym zrobić z nimi tyle rzeczy, na przykład zasuszyć, wyrzucić albo zjeść. Burczy mi w brzuchu. Przechodzę koło sklepu z kwiatami, czyli kwiaciarni i widzę róże, czerwone i inne. Pytam się sprzedawcy, ile za te inne róże, a on mówi, że trzy za sztukę. Pytam się go, czy może mi dać je za darmo, bo to dla kogoś, nie dla mnie. Mówi, że nie. Potakuję głową, mogłem się tego spodziewać po tym nieprzychylnym społeczeństwie. Powiem Bogumile M., że miałem najlepsze intencje kupienia jej róż i zrobiłem wszystko co w mojej mocy, ale jakoś tak wyszło, że nie wyszło. Być może moje szczere intencje będą równie pięknie jak te kwiaty. Oddalając się od sprzedawcy, dostrzegam w kącie kwiaciarni jakąś postać, nachylającą się nad szczodrym bukietem chryzantem. Najwyraźniej postać wącha. Twarz postaci która, dość tajemnic, jest mężczyzną w wieku średnim, tak mi się wydaje, bo twarz ukrytą ma, wiadomo, w chryzantemach, ale można wydedukować takie cechy również z postury czy z ubioru. A ubrany jest w brązowy garnitur, taki, jaki noszą mężczyźni w wieku średnim, a brąz jego garnituru kojarzy mi się z brązem moich kapci i wiem już, można powiedzieć z góry, że polubię tego mężczyznę, gdyż będąc ubrany w ten brąz jest on jak moja stopa, ubrana w tamten brąz, a lubię swoje stopy. Jakby słysząc moje myśli, które być może myślę na głos, mężczyzna unosi twarz znad chryzantem, ukazując twarz ową w pełnej krasie. Ku mojemu najwyższemu zdumieniu i rozbawieniu okazuje się, że zamiast nosa i ust które oczekiwałem, że wyłonią się z chryzantem, z chryzantem wyłania się dziób, przyczepiony do twarzy mężczyzny. Człowiek z dziobem. Nigdy nie widziałem czegoś podobnego, nawet na obrazku. Czy ptaki w ogóle mają zmysł węchu żeby wąchać chryzantemy? Ale to nie ptak, to mężczyzna, tylko z dziobem ale bez reszty ptaka, więc być może, że jego węch pozostał ludzki a nie ptasi. Postanawiam dociec. Dochodzę do mężczyzny i udając że patrzę się na nasturcje ustawione obok mówię półgłosem:

 

– Ładnie pachnie, co?

 

Odpowiada że tak, owszem. A więc posiada węch. Ta klaryfikacja nie uśmierza jednak mojego pragnienia dowiedzenia się więcej o tym człowieku. Zadaję więc, równie nonszalancko, kolejne pytanie:

 

– Dziób, co?

 

Może niepotrzebnie, przecież widzę, że dziób, ale znam się na ludziach i wiem jak przełamać przysłowiowe lody i wiem też, że ludzie lubią mówić o sobie więc takie, można by rzec, banalne pytanie tak naprawdę uczyniło mnie nieco bliższym, nieco bardziej zaufanym, człowiekowi z dziobem. Ten patrzy się w dół, zezując na dziobie i zamarł tak na jakąś sekundę, potem odpiera.

 

– Tak, tak mi się wydaje.

 

Doprawdy kuriozalne, jego głos jakby zadrżał widmem niepewności. Czy dlatego, że pozwoliłem sobie na zbytnią poufałość mówiąc o dziobie przed mówieniem, na przykład, o pogodzie albo o tym, że niedawno fachowcy nierówno położyli mi kafelki, czy też może dlatego, że sam nie jest pewien, czy to dziób, czy nie dziób? Postanawiam dociekać, aż docieknę.

 

– A jaka jest, jeśli mogę spytać, natura dzioba?

 

Ale zdaję sobie sprawę, że jest to już trzecie pytanie którym staram się wyciągnąć informacje od człowieka z dziobem, nie zaoferowałem zaś żadnych informacji zwrotnych, więc jestem niejako na negatywnym marginesie konwersacyjnych informacji, co może negatywnie wpłynąć na moje stosunki z człowiekiem z dziobem więc pośpiesznie, pstrykając palcem w klapę jego marynarki, dodaję:

– Mam w mieszkaniu kapcie w tym kolorze.

Trafiam w sedno. Niemal namacalne jest ocieplenie w naszych stosunkach po tej niby błahostce, niby czymś tak zwyczajnym jak wzmianka o kapciach, ale kapcie kojarzą się z ciepłem, z domem, z kominkiem, z rodziną, z przyjaciółmi, ze stopami, same przyjemne skojarzenia zostały w tym momencie zaszczepione w umyśle człowieka z dziobem i wiem, że od teraz będzie mnie traktował jeśli nie jak brata, to co najmniej jak dobrego przyjaciela.

– Aha... Cóż... Ciężko mi powiedzieć…

Niech to! Chociaż, myślę gorączkowo, gdyby rzeczywiście znał naturę dzioba, biorąc pod uwagę nasze ciepłe, niemal rodzinne stosunki, na pewno by mi tą naturę wyjawił, naturalnie. Moje trzewia pali ciekawość. Burczy mi w brzuchu. Co za straszna sytuacja, on nie zna natury dzioba a chryzantemy sobie, ot tak, pachną tuż obok. W głowie aż się kręci. Bez zastanowienia wypalam:

– Czy to tektura? Plastyk? Może jakieś papier-mâché? czy też… wyrósł?

Człowiek z dziobem wzrusza ramionami w geście zachęcającym mnie, abym sam dotknął i zobaczył, czy też raczej poczuł. Zachłannie kładę rękę na dziobie, co zaskakuje człowieka, do którego jest przyczepiony, z niewiadomych mi przyczyn. W jego wzroku dostrzegam intencję oddalenia się, czy może ucieczki, co już zupełnie nie zgadza mi się z moją uprzednią wiedzą o jego charakterze i o naszych bliskich stosunkach, ale wydaje się być wstrzymywany swoją grzecznością, co jest mi na rękę, bo jego dziób zostaje mi w ręce i mogę go swobodnie i spokojnie dotknąć. Wystarcza mi moment by jednoznacznie stwierdzić, że nie mam do czynienia z dziobem syntetycznym, ale jak najbardziej z dziobem prawdziwym, chyba że padłem ofiarą wybornego szachrajstwa. Jednak to odkrycie, odpowiadając na jedno pytanie, rodzi tysiąc nowych. Jeszcze bardziej sprawy komplikuje fakt, że nie potrafię uznać z jakim ptakiem kojarzy mi się dziób. Zależnie od punktu widzenia jest to raz bardziej dziób tukana, raz bardziej dziób bociana, aż dwoi mi się on w oczach od swojego niezdecydowania, choć gdyby ze mnie skórę zdzierali powiedziałbym, że chyba dziób czegoś na kształt kukułki. Zdecydowanie zaś podejmuję decyzję:

 

– Muszę, muszę wprost wiedzieć więcej o pana dziobie. – mówię w charyzmatyczny sposób.

 

– Służę pomocą, ale widzi pan, jestem umówiony na spotkanie i już się spóźniam. – odpowiada defensywnie.

 

– Spokojna głowa, ja również jestem spóźniony. Może spóźniamy się na to samo spotkanie? Czy był pan umówiony z Bogumiłą M. W barze mlecznym?

 

– Nie, ja jestem spóźniony na spotkanie biznesowe. Przepraszam najmocniej, muszę już lecieć. – duka, ale potem zerkna na swój dziób i żałuje nagle tego „lecieć”, że w porę nie ugryzł się w język, ale nie mam pojęcia czy w ogóle ma język w gębie, a to z kolei wprawia go w jeszcze większe zakłopotanie.

 

– To nic, rozumiem. – uśmiecham się i kładę mu rękę na ramieniu – Wobec tego pójdę z panem.

 

Człowiek z dziobem odchrząkuje i omiata wzrokiem kwiaciarnię.

 

– Skoro to jedyne wyjście… zapraszam serdecznie, tędy.

Wychodząc z kwiaciarni chwytam jeszcze zręcznym ruchem żonkila z wazonu stojącego przy drzwiach, dochodząc do wniosku, że nawet jeśli zostałbym zauważony, zawsze mogę wytłumaczyć się sprzedawcy, że do czynu nakłonił mnie człowiek z dziobem, na co sprzedawca zapewne by przystał, gdyż moja aparycja, wydaje mi się, wzbudza więcej zaufania niż jakiś dziób. Całe szczęście moja operacja pozostaje niezauważona przez nikogo i na ulicy pojawiam się odmłodzony, z żonkilem włożonym w butonierkę.

II.

Idziemy więc ulicą, ramię w ramię, a społeczeństwo opływa naszą dwójkę gładko jak woda po kaczce. Mimo, że na ulicy i w tłumie to jesteśmy poza tłumem, człowiek z dziobem ze względu na, rzecz prosta, dziób, a ja ze względu na ten żonkil, którego przecież nikt inny nie nosi w butonierce, a przy okazji ma on kolor żółty, czyli posiada pewną pokrewność z dziobem mojego kompana czy też, innymi słowy, bratniej duszy. Ze względu na naszą więź, rzecz jasna – moglibyśmy trwać w przyjemnym, niefrasującym nikogo milczeniu, ale myślę sobie, że byłoby miło (dla nas obu) gdybym zagaił człowieka z dziobem raz jeszcze, zajął go czymś, bo widzę, że głowę ma bardzo czymś zaprzątniętą, być może przejmuje się, biedaczyna, spóźnieniem na spotkanie – widać nie wpadł na to, żeby po prostu przestawić zegarek. Dziwię się czasem, jak to ludzie lubią udawać, że to zegarek-cebula jest ich panem a nie na odwrót, vice reversa, oni panami cebuli. Ale nic – uważam się za człowieka o szczególnej umiejętności uśmierzania skołatanych nerwów, więc wyruszam na pomoc człowiekowi z dziobem.

 

– A to spotkanie, to jakieś ważne? – pytam leniwie, sugerując rzecz jasna odpowiedź, że nie, wcale nieważne, w sumie niewiele go to obchodzi.

 

– Niestety. Mam reputację bardzo punktualnej osoby, nie spóźniłem się na żadne poprzednie spotkanie rady…

 

– W tym właśnie sęk, panie drogi! – przerywam mu energicznie – W tym tkwi sedno sprawy. Jeśliby pan wyrobiłby sobie reputację lenia i łamagi, spóźnialskiego nieroba, takie rzeczy od razu by panu odpuszczali i nie musiałby się pan niczym martwić.

– Tak?

– Nie inaczej. Sam wyrobiłem sobie reputację takiego obiboka, że w pracy w ogóle mnie się nie spodziewają. Doprawdy, moja obecność tam jest tak nie na miejscu, że jak raz poszedłem, to mnie wygonili, bo nie chcieli widzieć na oczy takiego lenia. – odpieram z szerokim uśmiechem.

– Ale jak w ogóle zacząć budować sobie takąż reputację? – pyta sceptycznie człowiek z dziobem (wciąż ma dziób).

– Stopniowo i małymi krokami, które przeradzają się w duże kroki, które przeradzają się w susy.

– Susy?

– Susy. Jednego dnia spóźnia się pan pięć minut, następnego piętnaście, a pod koniec tygodnia przychodzi pan o pięć godzin później i pluje do kubka szefa.

– I to doprawdy działa?

– Nie inaczej. Sukces gwarant. Nie uwierzy pan jaką wolność można nabyć, kiedy tylko ludzie nabiorą do pana i pana czasu odrobiny szacunku.

Jedna z brwi człowieka z dziobek unosi się, co biorę za niezawodny znak pewnego rodzaju zrozumienia. Już widzę, że istnieje potencjał, swoiste ziarno gorczycy, z którego może wykwitnąć piękna, rozłożysta i bujna relacja mentor-uczeń, czy też mistrz-czeladnik. Jak wspaniale słyszeć jak słowa, które ronię, padają na żyzny grunt jego umysłu! Jak gotów się czuję być mostem oświaty po którym on może deptać w swej wędrówce do wiedzy! Jak wiele mogę mu przekazać!  Ale moje wykrzyknienia, które możliwe, że przez pomyłkę myślę na głos, zostają ukrócone przez przybycie na plac znajdujący się przed budynkiem o bryle graniastosłupa i kolorze szarości. Jest to jakaś fabryka, co wnioskuję z kominów które stoją i kopcą, jak również z proletariatu ubranego w stroje robotnicze, który stoi pod jakąś bramą na boku i też kopci. Zastanawiam się, czy to tu, więc pytam człowieka z dziobem:

– Czy to tu?

– A i owszem. Fabryka O., moje miejsce zatrudnienia.

– Więc jest pan proletariatem?

– Nie, skądże, co to za pomysł, nie nie nie – wypiera się człowiek z dziobem – Ja tu tylko zasiadam w radzie.

– I co pan tam robi? – pytam podejrzliwie, zwężając oczy w szparki jak kot aby nadać swojej twarzy drapieżny wygląd, bo koty polują na ptaki i liczę, że wywrze to wrażenie wymuszające szczerość.

– Radzę… – odpowiada człowiek z dziobem ze spokojem niemal idealnym, poza pojedynczą kroplą potu na szyi, która to kropla zresztą i tak po chwili wsiąka mu w kołnierzyk koszuli, ale wystarcza, żebym mu uwierzył.

– A co pan radzi? – to pytam już lekko, z samej ciekawości i dla rozluźnienia nastroju, dodaję – Tylko spokojnie, bez gwałtownych ruchów.

– Radzę, żeby pan sam zobaczył, co radzę. Może zdążę jeszcze wejść przed końcem spotkania.

– Tak – przyznaję, ale myślami jestem już gdzie indziej, mianowicie w domu, gdyż praca w jakiejkolwiek formie bardzo mnie nudzi, a tu jest jej aż zanadto.

Kiedy kroczymy po hali produkcyjnej wszędzie tylko praca praca praca. Maszyny sapią i pracują, proletariat sapie i pracuje, jakaś maszyna metal przekuwa, a proletariat maszynę przeklina. Łój i smar, nie podoba mi się. Przechodzi jakiś jegomość zarośnięty i myślę sobie, chociaż jego wyratuję więc patrzę mu w oczy i ukradkiem, tak, żeby człowiek z dziobem nie wywęszył mojego sabotażu (bo już ustaliłem że byłby zdolny, jako, że posiada zmysł węchu), mówię do niego konspiracyjnie:

– Leń się!

Na co on:

– Coo... ?

Ach! Jakby kopia przeszyła na wskroś moje serce kruche i kochające! Proletariat zgubiony, nawet lenić się nie chce! Jak potężne to zaklęcie, które… ale już wychodzimy z hali produkcyjnej, więc zapominam o tych głupstwach. Tu niejako ładniej, czysty korytarz, jakieś schody, wykładzina, wreszcie pokój w szkle. Pokój spotkań, czy też sala konferencyjna. W środku siedzą garnitury, czekające i napięte niczym drapieżny zwierz w przykucu, widzimy je zza wpółotwartych drzwi.

– Na którą był pan umówiony? – pytam pół szeptem, pół żartem pół serio człowieka z dziobem, który wydaje się być na poły tylko obecny myślami.

– Piętnasta – odpowiada półgębkiem (półdziobem)

– Zero zero? – wywiaduję się dalej i nie czekając na odpowiedź patrzę na zegarek, i odczytuję godzinę piętnastą zero zero (15:00 albo 3:00, jak kto woli). Uśmiecham się. – To bardzo dobrze się składa, jest pan w sam czas.

Ale człowiek z dziobem nie słucha, tylko wchodzi w tę całą konferencję i zajmuje miejsce w radzie, a ja, w charakterze osoby towarzyszącej, siadam na dystrybutorze wody i majtam nogami w powietrzu. Możliwe, że siedząc tak zaczynam przysypiać, a już na pewno bujać w niebieskich obłokach. Pośród zamroczenia przebija mi się obraz największego garnituru, który wstaje i mówi.

– Jest pan nareszcie, czekaliśmy na pana już dłuższą chwilę.

– Wcale nie. – mówię, a garnitur odhacza na liście programowej ten punkt spotkania.

– Przejdźmy więc do następnej sprawy, bardzo istotnej i mogącej zaważyć na przyszłości losów naszej firmy.

Wśród garniturów rozlega się szmer zaniepokojenia i poliestru.

– Otóż mamy do czynienia z niemałym problemem…

Szelest przeradza się w głośne wstrzymywanie oddechów, niektórzy zaczęli skręcać swoje krawaty z niecierpliwości.

– Nasz produkt… – kontynuuje największy garnitur tonem faryzeusza, a garnitury drugiego sortu wydają jednogłośny okrzyk, jakby chcąc oznajmić, jak bardzo dbają i troszczą się o nasz produkt.

– …Się nie SPRZEDAJE! – ryczy największy garnitur a cała reszta, włącznie z człowiekiem z dziobem, szuka schronienia w najbardziej zbliżonym do matczynego łona miejscu znajdującego się pod ręką, mianowicie pod stołem, kilka garniturów nawet mdleje i być może umiera na zawał. Największy garnitur odhacza kolejną pozycję na liście. Reszta garniturów zaczyna się z wolna podnosić, gdy tamten łagodniej, z pewną tkliwością, pyta:

– Czemu?

W pokoju nastaje nagle niemałe poruszenie, niemały rozgardiasz, gdy pomniejsze garnitury rozpoczynają swoją burzę mózgów, skacząc przez siebie i fikając koziołki, żeby poprawić dopływ krwi, a co za tym, idzie pomysłów do ich głów. Wreszcie na szczyt piramidy z garniturów wdrapuje się człowiek z dziobem i chcąc zrehabilitować swoją zszarganą reputację odpowiada największemu garniturowi najbardziej przymilnym, najbardziej delikatnym i kochającym z tonów:

– Być może… sam nie wiem… konsumenci nie chcą kupować… –przełyka ślinę głośno, obawiając się reprymendy albo świętokradztwa – …naszego produktu?

Mniejsze garnitury wydają wrzaski dezaprobaty i unosząc człowieka z dziobem na rękach jak złotego cielca, skandując „Bluźni! Bluźni! Bluźni!”. Dopiero największy garnitur jak nie huknął, jak nie rąbnął w stół dłonią, w sposób wyrażający autorytet i przywołujący kłębiącą się w amoku grupę do porządku. Kiedy krzyki cichną, zbliża się do człowieka z dziobem, którego tamci osadzili już stabilnie na wykładzinie, ściska mu rękę, daje podwyżkę i mówi, wciąż nieco strapionym głosem:

– Tak, tak, jest pan na dobrym tropie, ale…

Znów poruszenie, jakby przez garnitury przeszedł prąd elektryczny, skłaniając je do czekania w napięciu.

– …co na to poradzić? – w głosie największego garnituru słychać nutę zmęczenia, a może nawet smutku, który wywołuje jak gdyby współczucie w mniejszych garniturach, tworzy jakąś bliskość między nimi i nagle pragną z całego serca jakoś pomóc, nawet nie dla dobra samego produktu, ale ze względu na największy garnitur, dla jego zadowolenia, chociaż ja tam w sumie nie wiem, dalej majtam nogami. Do głosu dochodzi w każdym razie garnitur w prążki:

– Sprawić, żeby produkt znów był zachęcający dla ko… konsumentów? – mówi bardzo szybko i pewnym głosem, który drży mu dopiero pod koniec, kiedy widzi, że stoi sam jak palec, wypchnięty przed szereg.

Odpowiada mu chór głosów garniturów z przodującym barytonem największego, a wszyscy skandują pytanie:

– Tylko jak?! Tylko jak?! Tylko jak, jak, jak?!

Zapada cisza jak w egipskim grobowcu. Wszyscy czekają i zerkają na siebie, gorączkowo, a potem na buty, wstydliwie. Ich ostatni okrzyk, pytający, wisi w powietrzu i grozi, znak zapytania jak hak rzeźnicki na którym wiszą ich tusze i dusze. Okrzyk wisi tak natrętnie, że w końcu mnie cuci, tak nagle, że niemal spadam z dozownika wody. Myśląc wcześniej, myślałem co prawda o niebieskich migdałach, ale wobec tak złowrogiego pytania postanawiam załagodzić sprawę i wtrącić swój wdowi grosz, korzystając więc z ciszy jak makiem zasiał, szepczę do wszystkich:

– ...niebieskie migdały.

Chwila milczenia, jakby nie zrozumieli. Potem odzywa się największy garnitur.

– To dobra sugestia, panie... panie w kapeluszu, ale czy to można wprowadzić w życie?

Garnitur w esy-florety przytakuje skwapliwie. Inni wtórują zaraz. Twarz największego garnituru rozpromienia się w błogim uśmiechu. Ogarnia wzrokiem wszystkie siedzące na spotkaniu garnitury i klepie ich mentalnie po plecach, po czym podchodzi do mnie, ściska mi rękę i daje podwyżkę, i chce zrobić coś jeszcze, ale mu przerywam.

– Nie może mi pan dać podwyżki, bo nie pracuję tutaj tylko merdam nogami.

Oczy i usta największego garnituru przypominają trzy litery o.

-Ooo – mówi – Wobec tego nie pozostaje mi nic innego, jak złożyć panu niezwykle lukratywną ofertę pracy, byłby pan wspaniałym nabytkiem dla O…

– Zgoda. – zgadzam się i wychodzimy wraz z człowiekiem z dziobem, ponieważ atmosfera spotkania wydaje mi się już niejako duszna, może za mało zieleni, żeby odświeżać jakoś powietrze, albo może i jej za dużo. Kiedy skręcamy w boczny korytarz człowiek z dziobem odwraca się ku mnie, a jego twarz zapewne wyrażałaby zadowolony i pełen wdzięczności uśmiech gdyby nie ten tragiczny dziób. Na szczęście zaraz po tym człowiek z dziobem mówi:

– Jestem zadowolony i pełen wdzięczności. Nie wiem jak panu dziękować, naprawdę uratował mi pan tam skórę.

– Tak jakoś wyszło. Co się tu w ogóle produkuje? – pytam z ciekawością.

Nie ciekawi mnie to tak naprawdę, ale postanawiam utrzymać go w takim skowronkowym stanie, w nadziei, że plotąc o swojej pracy przypadkiem omsknie mu się detal czy też wskazówka co do natury jego dzioba.

– Puszkujemy orzechy, wpierw przyjeżdża do nas surowiec a my za pomocą naszych maszyn pakujemy go w puszki i naklejamy…

– To ciekawe, – oznajmiam – ale przynudza już pan.

– Och.

– Proszę powiedzieć coś innego. – proszę grzecznie, choć ta rozmowa wielce mnie już irytuje.

– Hm… w domu czeka na mnie kolacja – niepewnie odpowiada człowiek z dziobem.

– Wybornie, co dzisiaj jemy?

– Ka… czkę? – mówi człowiek z dziobem, ale blednie jakoś.

– Kaczkę? – pytam, ze słabo ukrywanym gniewem – Kaczkę i co jeszcze?

– Ka… rtofle?

– Kartofle? – oj tak, jestem już czerwony ze złości – Kaczkę, kartofle i co jeszcze?

– Ka… baczki?

– Kabaczki? – już mam podciągać rękawy, ale uznaję, że lubię kabaczki – Bardzo dobrze.

I klepię człowieka z dziobem po dziobie w geście pojednania.

bottom of page