top of page

Opowiastki o Barsobie, Kosmicznym Sarmacie

Opowiastka druga, czyli jak Barsoba pomógł kupcom przez piratów najechanym.


Siedzi sobie Barsoba okrakiem na prędkiej jego rakietce, tu stuknie piętą w bok kadłuba, tu za lejce pociągnie, a gwiazdy śmigają mu tylko koło uszu, na wzór robaczków świętojańskich. Siedzi sobie nasz bohater i myśli – „Oj, mopanku, w brzuchu nam burczy, coś na ząb trzeba by wrzucić”. Nie był to problem wielki, bowiem, jak najbardziej, miał on na statku pochowane jakie konfitury, grzybki w oleju, nawet butelczyna spirytu by się znalazła, ot tak, na czarną godzinę.

 

Ale, jak czytelnikowi pewnie wiadomo, żołądek potrafi, zupełnie jak panienka dworska, ni z tego, ni z owego, zacząć nosem kręcić. Myślał więc Barsoba o swych ukrytych smakołykach i przygryzał tylko wąs, nic z tego bowiem nie przypadało mu na ową chwilę do gustu. „Aj, to za słodkie...” – wymieniał. – „Oj, po tym, mopanku, to tylko wzdęcia, katorga...” – „A to już by było smaczne, ale przykro tak teraz, bez okazji, niechaj poleży jeszcze...”. Głowił się nad tym i głowił, a brzuch się dalej, burcząco, o strawę dopominał.


Wyleciał wnet Barsoba zza jakiegoś dużego i wyjątkowo jasnego słoneczka, i los chciał, że wleciał prosto w tarapaty. Przynajmniej zaś na takim kursie się znajdował, chyżo jednak zmiarkował sytuację, wyłączył silnik i  pociągnął za lejce z taką mocą, że aż rakieta stanęła dęba. Dostrzegł bowiem, że tuż przed nim, nie więcej jak dziesięć tysięcy wiorst, rozgrywała się, najwyraźniej, potyczka.

 

Zmrużył powieki, bo mu nieco słoneczko bliskie w oczy przyświecało i wybadał, o co cały raban. Otóż scena wyglądała jak następuje: trzy małe, w locie diabelsko zwinne stateczki pirackie – dwa czarnej jak dno studni, jeden czerwonej jak ogień maści, nakrapiane wizjerami i z banderami malowanymi w kościane trupki, zbiegły się jak muchy nad gnojem, a z ich trzewi, przez otwarte grodzie próżniowe, wypadały trzy bandy oprychów.


Machali piraci bronią najróżniejszych kształtów i rozmiarów, i białą, i palną, i energiczną, i atomiczną, słowem – każdy rodzaj, jaki się galaktyce uświadczy. Bronią tą trzęsąc, ciągnęli przy tym ze sobą liny – grube, stalowe, z kotwiczkami na końcach, drugimi końcami do pirackich statków przytwierdzone – widać, że zanosi się na abordaż.

 

Cóż to tak zaciekle abordażują? Śpieszy autor z wyjaśnieniem – otóż, podle agresorów dryfował, ociężale, inny zgoła statek – kosmiczny galeon, dużo większy, oraz wytworniejszy pod każdym względem zarówno od łajb piratów, jak i, o co raczej nietrudno, Stadniny Barsobowej. Cały w złotych ornamentach: tu zmyślny artysta postawił ażurową balustradkę, tu portalik nad bulajem, gdzie indziej jeszcze płaskorzeźbę z przedstawioną sceną rodzajową gonitwy za planetarem czy biesiady. Z tak zdobionej przedniej części wystawała również tylna, gładka, pękata jak odwłok miodnej pszczoły. Nad wyraz kunsztowny statek, nie ma wątpliwości, ale Barsoba już nie takie widywał i wiedział też, kto to takie statki zwykł sobie kazać budować.


Namyślał się więc przez moment, swoim zwyczajem gładząc wąs, trudząc się przy tym nieco, bo musiał wcisnąć dłoń pod bańką szklaną, by go dosięgnąć, ale postanowił w końcu, w iście brawurowym odruchu, ruszyć na odsiecz. Stadnina jednak stała w miejscu, nierozpędzona – cóż poradzić? Otóż nasz bohater chwycił za brzegi kadłuba, zaparł się nogami, napiął, naprężył, tak, że bardziej już nie mógł i…


Odbił się potężnym skokiem, niby żaba czy świerszcz wyrzucając nogi, mierzył zaś w tylny właz do bogatego statku, między “tułowiem” a “odwłokiem”. Skok był dobrze pomyślany, postać Barsoby nikła w świetle słońca tak, że piraci, nadlatujący z przeciwnej strony, nie mogli poznać, iż coś w ogóle nadlatuje. Kiedy więc oni siekli z giwer laserowych do wejścia frontowego, on skrzętnie i skrycie przemknął do wejścia, jak się okazało, kuchennego. Były te drzwi, niestety, zamknięte, więc nasz bohater, trzeba zaznaczyć, że przy najlepszych zamiarach, musiał jednak wyjąć pistolet i przestrzelić zamek, by do wewnątrz się dostać. Ale po wejściu zamknął wrota za sobą grzecznie i nawet poklepał przy tym dziurę w zamku, myśląc – „Mały spawik i będzie jak nowy” – nie lubił bowiem niszczyć niepotrzebnie, co cudze.

 

W środku ciemno jak w ciemnicy, mokro jak na mokradle, najwyraźniej jaki strzał piracki zabłąkał się i przebił rurę z wodą, bo tej było na posadzce po kostki. W tymże mroku słychać było tylko oprócz odległych strzałów jedynie jakieś mlaskanie. Chcąc odszukać źródło odgłosu, szturchnął Barsoba wyjętym pistoletem pokrętła na stojących rzędem gazpiecach, tak, że wierzchy wszystkich po kolei stanęły w błękitnych płomieniach. Raz – dwa – trzy – światło padło na postać leżącą w wodzie, z plecami wspartymi na chłodziarce. Zbliżył się Batsoba nieco i ujrzał, że był to tłusty jegomość, zajadający rosół z kury z dużej, hermetycznej tubki.


Tak jak się Barsoba spodziewał, statek należał do spuchłaków, ludu kupców o żyłce do interesów tak silnej, jak ich miłość do sytego posiłku. Właśnie taki spuchłak mókł tu i jadł, a wyglądał tak: Zamiast nosa mięsista trąba, a i tusza do słoniowej podobna, uszy oklapłe, strój zaś tak pstrokaty, że oczopląsu można dostać– różnobarwne aksamity, gronostaje, łańcuszki i sprzączki ze złota i kamieni.  


Jadł więc ów kupiec rosół, a gdy tubę do cna opróżnił, już chciał za kolejną, nawiasem mówiąc – zrazy z wołowiną, upierścienioną łapą chwycić, ale zauważył Barsobę, więc stęknął tylko:

  

–  Oj, co za dzień…  –  co zabrzmiało raczej niemrawo, bo spuchłak był już dość pełny.

  

–  Nieprawdaż? Pan tu czemu, mopanku, tak za przeproszeniem, leży i je?  –  spytał Barsoba, zbliżając się do Spuchłaka, a wzrok jego trafiał mimowolnie i łakomie na tubę zrazów, bo do tej pory nie podziałał nic na swój irytująco–ssący głód.

  

–  Biada nam, abordaż taki, że…  –  objaśniał jegomość, oglądając tubkę ze zrazami  – no, aż smutno, tak ckliwie. A jak smutno, to jem... zresztą, tyle już załogi przy obronie, do niczego bym się nie nadał, przegramy tak czy siak i basta.

  

–  Ależ nie trzeba wam tak mówić, mopanku! Zaraz rozeznamy się w sprawie, a nuż jeszcze zwróci się ku wam fortuna.

  

–  Ach, tak pan myśli? –  zmarszczył trąbę spuchłak i począł, stękając, dźwigać się z wody. Przy tym takie fale wytworzył, że co chwila te tuby, których zawartość już pochłonął, tonęły i wypływały na powierzchnię, jak srebrzyste kiełbie w tłocznym stawie. Otarł trochę ręce o jakieś futerko mu na plecach wiszące i wyciągnął jedną z nich, z grubsza oczyszczoną, do Barsoby  – Imię moje Jarusz Zhirowicz. Składam uszanowanie.  – powiedział z zabawną manierą, przez obijającą się o usta trąbę i, jakby, z pośpiechem  – Wszak mówił pan o ratunku? No więc, nuże do kapitana, na cóż nam stać tu i czekać!  

 

Jak się tylko powitali, to już Zhirowicz odwrócił się na pięcie i pognał, co sił w nogach, przez obszerną kuchnię. Ale, że nogi miał tłuste, krótkie, w złotogłów ciasno odziane, więc tak biegł, że go nasz Barsoba, bez trudu – spacerkiem doganiał. Kiedy więc spuchłak męczył się i dychał, nasz bohater patrząc na kuchenne sprzęty taką z nim jeszcze rozmowę nawiązał:

  

–  Aj, swoją drogą, ładnieście się tu mopanku urządzili! Ze smakiem, rzekłbym!

  

–  Ano… prawda! Jak to miło, że pan docenił!

  

–  Tak tak, ze smakiem. Jest co rabować, haha! Wybaczy pan... A to cóż za wihajster?  

  

–  Toć jest… automielnik, do mielonych… kotlecików, zmyślny, prawda?  –  zapytał Zhirowicz, ale Barsoba już na co innego pokazywał.

  

–  Ciekawe, nad wyraz, ale! W tamtej klatce, widzi pan, tam pod powałą... cóż to się tam tak kotłuje?

  

–  A, przewozimy nieco tych… pokwików – zwierzęta pożyteczne, tanie, a i mięso smaczniutkie!

  

–  Widzę, widzę, a tutaj, po drugiej jeno stronie, cóż za tymi drzwiami?  

  

–  Ładownia!...  –  wysapał tylko nieźle wymęczony już śpiesznym truchtem spuchłak.

  

–  Ach, to ładnie!...  –  przyznał Barsoba i się zadumał.

Tymczasem dotarli do maleńkich drzwiczek, prowadzących do głównych pomieszczeń pokładowych. Barsoba, który szedł na przedzie, szarpnął za klamkę ale – to ci heca – drzwi nie uchyliły się nawet o cal. Zaledwie jednak Zhirowicz przystąpił i rękę na metal położył, już coś w środku przeskoczyło i drzwi się na oścież otwarły. „No, wcale to niegłupie” – pomyślał Barsoba, przechodząc z pochyloną głową pod niską framugą. Zostawili za sobą chromowe blaty i utopioną posadzkę kuchni i, z towarzyszącą im cieniutką strużką wody, stamtąd się wylewającą, wkroczyli w obite boazeryją korytarze.


Idąc tak zerknął zrazu Barsoba w bok i dostrzegł grupkę spuchłaków walczących z piratami. Stali ustawieni pod ścianą z plazmuszkietami w garściach i gdy tylko przeładowali, już sadzili susami do wizjerków, obok w ścianie wyciętych, końcem lufy odsuwali blokujące je zasuwy, mierzyli i wypalali. Tu autor musi przyznać, że pomimo niezgrabnego, mogło by się wydawać, sadła, poruszali się nadzwyczaj sprawnie, bowiem mało jest na tym świecie stworzeń bardziej zapalonych i zaciekłych nad Spuchłaki, broniące własnych bogactw.


Przystanął na chwilę Barsoba obserwując tę scenę z zainteresowaniem, ale już go Zhirowicz po ramieniu poklepywał i popędzał mówiąc:

  

–  Już, proszę najgrzeczniej, toż nam trzeba do kapitana, ojoj…  –  

  

–  Tak mopanku, ma pan rację, już, jak najspieszniej.  –  odpowiadał Barsoba, oderwany od widowiska i dał się dalej w głąb statku prowadzić.

Wraz dotarli do niewielkiego, acz kunsztownie urządzonego placyku z fontanną na środek postawioną, na fontannie zaś pomniczek. Ale co przedstawiał, to ciężko powiedzieć, ni to, ni owo – ot, łamaniec jakiś.

 

Po drugiej stronie zaś ulokowano drzwi do mostku, a przed nimi, z kolei – biurko metalowe, papierami zawalone, za biurkiem zaś – sekretarz syntetyczno–mechaniczny, w klawiaturę wpatrzony żarzącymi się diodami patrzałek.
Zhirowicz podszedł parę kroków, ale zamiast od razu powiedzieć do elektroskryptora, w czym rzecz, poczekał wpierw grzecznie, aż ten skończy wystukiwać zdanie. Po czym wział głęboki oddech i zaczął:

 

– Witam pana uprzejmie. Od razu zaznaczę, iż zdaję sobie sprawę, jaki jest pan zajęty, abordaż z urzędniczego punktu widzenia to nie lada wyzwanie, to rozumie się samo przez się, lecz, niestety, jestem zmuszony pana od tej pracy na chwilę, momencik dosłownie oderwać, widzi pan, jest to bowiem sprawa najwyższej, że tak powiem, wagi. – tu skłonił się spuchłak przed robotem, widocznie tyle miał tamten Bystronów, oraz rangę tak wysoką, że i uprzejmości od rozmówców wymagał. Zhirowicz zaś dalej mówił – Otóż, jeśli zechce szanowny pan nas przez sekundeczkę wysłuchać, wydaje się mnie i mojemu zacnemu towarzyszowi, że możemy, niejako, coś na ten atak bestialski zaradzić.

  

–  Rozumiem. Sprawa najwyższej wagi. Tak pan twierdzi?  –  tak sekretarz te słowa wypowiadał, że jak tylko szczękę stalową rozwierał, to od razu całe zdanie wypadało.

  

–  Tak właśnie, nie da się inaczej tego określić, za przeproszeniem, byle bzdurami nie ośmieliłbym się szanownego pana kłopotać. – łagodnie unosząc rzęsy odpowiedział Zhirowicz.

„Ależ się przed tym robotem płaszczy!” – pomyślał Barsoba. Ale taki już był ten biurokrata–automaton, że uchybień nie znosił i potrafił w odpowiedzi na grubiaństwo tak się zaciąć, że przez resztę dnia nic nie mówił, tylko w pismach się pogrążał i stukał złowieszczo.

  

–  Dobrze. Formularz żółty. Dwie kopie. Jedna do akt. Druga do zwrotu. Wypełnić i zobaczymy. Co da się zrobić.  

Wypuścił głośno powietrze nosem Barsoba. Tego właśnie się obawiał. Słowem wyjaśnienia dla czytelnika – spuchłaki posiadając fortunę niemożebnie ogromną, poddali cały swój naród takiej biurokratyzacji, że podobnej w całej galaktyce się chyba nie uświadczy. Czy to do spraw oficjalnych, jak premia w biurze, czy do prywatnych, jak choćby zaproszenie na bankiet czy karty, nie ma znaczenia – trzeba formularzyk wypełnić, koniecznie w kilku kopiach, wysłać do sprawdzenia i dopiero Zarząd Generalny może zgody udzielić. Nawet na łapówki były formy do wypełnienia i rachunek fiskalny trzeba było z nich wystawić, a przy tym tyle papierkowej roboty było, że Spuchłaki jako niezwykle uczciwy lud słynęli właśnie z tej racji, że nikt nie był chętny owych długich, łapówkowych form wypełniać.


Tak więc stalowy skryba, gdy dosłowną żelazną ręką swój urząd sprawował, nie można mu było mieć tego za złe, bo tylko wytycznych odgórnych się trzymał – i teraz abordaż cały, na żywo, dokumentował, spisując straty w sprzętach statku, przygotowując pozwy na piratów, i rachując przewidywane koszta naprawy.


Zhriowicz się nie wykłócał, wiedząc, że sprzeczki to zabieg cokolwiek bezcelowy i tylko spowolni cały proceder, zabrał się więc nerwowo do wypełniania formularza, trzymając po piórze mechanicznym w obu rękach, aby szybciej krateczki zaznaczać. „To ci feler– nawet nie chce wiedzieć, jaki mam koncept na wyratowanie statku. No nieważne, to się już kapitanowi opowie” – mówił sobie Barsoba, od niechcenia śledząc cały proces.


Spuchłakowi pot zrosił nieco czoło od namysłu i mamrotał do siebie cicho jakieś „Oj, po cóż nazwisko panieńskie ciotki…” albo „Czy pod wpływem czego jestem? Do diaska…”. W końcu jednak oddał papiery, drobnym pismem gęsto pokryte. Prędko chwycił formy skryba i zaraz je pożarł, coby w żołądku zeskanować i przetrawić treść, a jako, że miał wiele na głowie, zajęło mu to przeszło dziesięć minut, które wypełniała napięta cisza i wiele szurania stopami i oglądania sufitu. Potem wyrzekł werdykt:

  

–  Wszystko się zgadza. Udzielam widzenia z kapitanem. Macie kwadrans.  – po czym wcisnął jakiś guzik i otworzył wrota na mostek, oraz gromko zaanonsował nadchodzących.  –  PANIE KAPITANIE! OCHMISTRZ ZHIROWICZ Z MIŁYM TOWARZYSZEM!

Wewnątrz, pod oszkloną kopułą mostka, krzątała się masa spuchłakowych strategów, jenerałów, technicznych od statku, słowem, cały sztab dowodzący, wszyscy zaczerwienieni i z podkasanymi rękawami. Uwijali się jak w ukropie, to wskazując jakieś czerwone, pulsujące punkty na holominiaturze, to pociągając za dźwignie i przekręcając pokrętła, to krzycząc na tych, co za dźwignie ciągnęli, że źle to robią. Rozgardiasz panował taki, że pewnie nawet nie usłyszeli zapowiedzi o przybyszach. Zhirowicz i Barsoba przemknęli więc przez całe kotłujące się grono, trącani raz po raz łokciami i brzuchami.


Dotarli wnet do Kapitana. Siedział on, rozlewając swoje obszerne cielsko na fotelu dowodzenia, niczym gomółka masła zostawiona na słońcu i drapał się po szczeciniastej brodzie w zamyśleniu, wydając od czasu do czasu krótki, ostry rozkaz do podchodzących z pytającymi minami pomagierów. Teraz zwrócił uwagę na naszego bohatera.

  

–  A cóż to?! Ziemianin na statku! Gadaj, czyś pirat!  – zawołał trzęsąc policzkami w agitacji.

  

–  Oj, mopanku, gdzie mi tam do pirata…  – zaczął Barsoba, ale przerwał mu prędko Zhirowicz.

  

–  Śpieszę z wyjaśnieniem. Otóż, panie Kapitanie, ten ów szlachetny, nie powiem, pan, o,  zaoferował swoją pomoc w wydostania się spod naporu najeźdźców. Co świadczy bez cienia wątpliwości, że piratem nie jest!

  

–  Ano, właśnie. – dodał Barsoba, spoglądając ciekawie na wyświetlaną obok holominiaturę z zaznaczonymi uszkodzeniami statku.

  

–  Ach, to zmienia postać rzeczy! Nie wiem, co to niby za koncepcja, ale niech tam, zbliżże się tu, panie drogi, proszę no wyłuszczyć, jak to pan zamierza pomóc. – Kapitan spojrzał kątem oka na migające czerwienią kropki na holominiaturze i wyrzekł cicho, jakby do siebie.  – Oj, już cienko przędziemy…

  

–  Taki plan oto wykoncypowałem, proszę słuchać uważnie… – skupił się Barsoba, odkaszlnął i uniósł ręce by trochę pogestykulować. – Macie tu, na statku, odrzutowe szalupy ratunkowe prawda? Rzecz oczywista, tak duży stateczek musi w nie być wyposażony. Nie użyliście ich dotąd, bardzo roztropnie, bo piraci juże by was dopadli, byście się im podali, niejako, jak na talerzu. Więc, obawiam się, że jedyny sposób na ratunek, to owszem, udać się do owych szalup, ale odczepić także ładownię, w statkowym korpusie zaś, na Stangrecie Automatycznym, przycisnąć silniki, by pełną parą pracowały i… trach! Statek bez ładunku pomknie wprost na trzy pirackie stateczki, razem z załogami szturmującymi, rozbije je w drobny mak. Potem ładownię się odzyska. Ma się rozumieć, stateczek–arcydziełko, ale jeśli wybór stoi pomiędzy nim, a życiem pana Kapitana i reszty załogi, to…

  

–  Tak, tak, rozumiem co pan mówi. Oj, że też mi nawet do głowy nie przyszło, ale…  – znów zadumał się kapitan i tak zadumany zbadał ponownie stan statku. – Ale chyba ma pan rację. Nasza obrona nie utrzyma się długo. Tylko... systemy w statku już tak dalece popsute, że nie mamy jak ładowni odczepić, a jej stracić niepodobna, w środku, wie pan, sto tysięcy kiełbas wieziemy, wódki bez liku, smażonych półtuszy pół tysiąca, nadto…

  

–  Basta, trzeba nam działać teraz, sprawnie i żwawo! Czy da się ładownię odczepić inaczej, ręcznie, czy, że tak się wyrażę, manualnie?  

  

–  Ach, naturalnie! To jest myśl! Trzeba jedynie wyjść na zewnątrz i przestrzelić metalowe kleszcze, co to ładownię łączą ze statkiem, zaraz pójdzie zwarcie i odejmą się wszystkie!  –  żywo błyskając oczami odpowiedział Kapitan.

  

–  To się da zrobić. Pan kapitan, mopanku, całej swojej załogi, nieprawdaż, potrzebuje. Ja więc, za pozwoleniem i z najwyższą przyjemnością, kleszcze przestrzelę.  

  

–  Toć to chyba gwiazd koniunkcja, że szczęśliwie się pan pojawił, panie…?  –

  

–  Barsoba Bonifacy, kłaniam się do ziemi. – rzekł Barsoba, choć tak nisko ani myślał nikomu się kłaniać.

Zostawił więc nasz bohater za sobą mostek i, zażywszy dla animuszu odrobinę tabaki ze swej kobaltowej tabakiery, przebiegł całkiem już mokrym korytarzem w stronę kuchni. Kiedy wpadł do środka, posłyszał kwiki i kwilenia gdzieś w górze, zarył więc piętami w posadzkę, ślizgając się nieco i odwrócił się do dźwięku. Pokwiki jak się w klatce nie jęły tłamsić i obijać, całkiem jakby przeczuwając niechybną zgubę, że aż szkoda było Barsobie patrzeć. Wyciągniętym zrazu pistoletem odstrzelił więc uczynny sarmata jedną z krat, tak, że tłuste stworzonka poczęły się wydostawać i z cichymi kwiknięciami i pluskami upadać na posadzkę. A, że były z grubsza rozumne, to od razu popędziły do szalup ratunkowych, by ze Spuchłakami się zabrać. Jednak jednego, gdy koło Barsoby chciał przemknąć, ten pochwycił za skórę na karku, wsadził sobie pod pachę i tak mu rzekł:

  

–  Tuś mi bratku, nie uciekaj! Smacznie, mopanku, wyglądasz, wezmę i cię przygarnę, co? – usłyszane w odpowiedzi kwiknięcie wziął za zgodę, więc pognał Barsoba z pokwikiem do przymkniętego włazu, prowadzącego wprost w przestrzeń kosmiczną. Po wydostaniu się, z gnatem w zębach, jedną ręką jeno się wspomagając, wspinał się sprawnie, jak insekt jaki, po kadłubie statku, szukając metalowych kleszczy. Te ulokowano niewiele dalej, wystawały wyraźnie – proste były do ustrzelenia, już więc Barsoba, unosząc się lekko w przestrzeń po puszczeniu kadłuba, pistolet podniósł, oko zmrużył…

Ale wtem usłyszał za sobą ciężkie łupnięcie – to jakiś pirat szturmujący przyuważył go podczas wspinaczki, więc podleciał ukrócić jego żywot. Obuty był zaś ten zbir w obuwie przyczepno–magnetyczne, co to się ścian stalowych statku bez trudu trzymało. Odziany był w ciemny, skórzany piracki skafander z maską, ciężko było więc Barsobie stwierdzić, z jakim to stworem ma do czynienia. Wiedział jedynie, że trzyma on w łapsku długą na trzy łokcie pałkę, z piorunem kulistym zatkniętym na końcu i macha nią groźnie, co się Barsobie wcale nie uśmiechało, jako, że sam, by nie odlecieć, musiał jedną ręką trzymać się za statek, a drugą za pokwika.

  

–  Oj mopanku, toś teraz wpadł... jak w kompot!  – wykrzyknął, licząc, że może zastraszy pirata.

Zbliżył się napastnik kilka kroków niewstrząśnięty, już prawie wirującą pałką naszego bohatera dosięgał, już czuł Barsoba iskierki igrające mu od elektryczności dookoła wąsów, już usta wypełnił mu smak miedzi, gdy nagle pirat zachwiał się bardzo i złożył, bo Barsoba cisnął mu trzymane grube zwierzę, z wielką mocą, prosto w kolana. Ten moment konsternacji przeciwnika zaraz też wykorzystał, celując pistoletem w pirata i oddając trzy szybkie strzały, z których dwa w przeciwnika trafiły, w tors i głowę, uśmiercając go na miejscu. Zadowolony z tryumfu, Barsoba chwycił drobiącego rozpaczliwie nogami w próżni pokwika i już miał wracać, ale po chwili namysłu cofnął się i zzuł z pirata buty magnetyczne, po czym zatknął je sobie za pas – gdyż, jak to mówią, nigdy nie wiadomo, kiedy mogą się przydać.
 

Nie zwlekając dłużej, przestrzelił pierwszy kleszcz, który zaraz po trafieniu zamigał diodami, wygasł i odskoczył ze szczękiem. Jeden po drugim tak samo zareagowały pozostałe kleszcze, kompletnie oddzielając ładownię od statku Spuchłaków. Podleciał więc zaraz nad mostek, trzymając się blisko kadłuba, by nie zostać przez więcej piratów zauważonym.
 

Kiedy już znalazł się nad przeszkloną powałą, zastukał w nią knykciem i tak zwracając na siebie uwagę Kapitana, począł na migi mu przekazywać, że ładownia już odczepiona. Widział przez szybę, jak ten potakuje i kłania mu się lekko, po czym wstaje z trudem i, krocząc w stronę szalup, wydaje gromkim głosem ostatnie rozkazy.
 

Widząc, że swoją powinność już spełnił, znów zaparł się Barsoba nogami, wciągnął powietrze ze szklanej bańki i odbił się. Miarkując by nie wpaść przypadkiem w słońce, pomknął przez przestrzeń do swojej Stadniny, wciąż bezpiecznie zostawionej w pewnym oddaleniu.


Tymczasem kapitan, ochmistrz Zhirowicz i reszta spuchłaków załadowali się już do szalup, zostawiając statek z włączonym Automatycznym Stangretem. Z silników jęły wydobywać się słupy ognia, coraz bardziej rosnące w siłę i temperaturę, tak, że wkrótce płomienie stały się białe, a nawet bladobłękitne.


Podziurawiony jak ser żółty, piękny onegdaj wehikuł rozpędził się wtem do straszliwej prędkości, taranując unoszące się przed wrotami przednimi zastępy piratów i wpadając, z godnym podziwu impetem, w trzy ich statki, dwa czarne i jeden czerwony. Wstrząs taki to zderzenie wywołało, że aż trochę kamienia się z pobliskich asteroid wykruszyło, a Barsoba w kościach drżenie poczuł.
 

Eksplozja jaśniała bardzo nadobnie, na kształt kwiatu egzotycznego rozkwitając mieszanką żółci, fioletu i czerwieni, czasami wylatywały z niej również ładnie gorejące szczątki i strzępy którego z rozbitych statków.
Zanim upłynęło pół godziny i ognie do końca jeszcze nie wygasły, już Kapitan spuchłaków puścił po eterze zarządzenie następujące:

  

–  Bracia, doświadczyliśmy dziś zwycięstwa słodko–gorzkiego, pokonując barbarzyńskie pirackie siły, lecz tracąc przy tym nasz piękny statek. To niepowetowana strata... spłonął nawet kosztorys usterek, jednakże! Możemy jeszcze nie wyjść na całym zdarzeniu stratnie! Starczy, że zawrócimy statki, zawiążemy kable o ładunek i połączoną mocą wszystkich szalup możemy dowlec go do Omnowierska!

Tedy, posłusznie, wszystkie szalupy jęły się powoli odwracać, ustalając kurs z powrotem na latającą w przestrzeni ładownię. Potem ustawiły kurs raz jeszcze. Potem puszczono w ruch radary, sonary i wszelkie probierze. Ale ładownia ulotniła się jak kamfora.
 

Oto wcześniej, kiedy spuchłaki odlatywały, podbił Barsoba Stadniną do pękatego odwłoku i przyłączył go, jako tako, na sznur i parę nitów, do własnej rakiety. Teraz odlatywał, śmiejąc się w duchu, że upiekł, jak ludowe przysłowie rzecze, dwie, a nawet i trzy pieczenie na jednym ogniu – wyratował przeszło setkę kupców, pozbył się nieprzyjemnych, bez dwóch zdań, piratów i jeszcze coś dla siebie zostawił – ot, sto tysięcy kiełbas i... tak dalej.


Siedział więc wewnątrz kadłuba, gmerając w jakichś kabelkach i gryząc wybornie doprawionego serdelka, zaś u jego nóg ułożył się pokwik, pokwikując z cicha, zadowolony z ciepła bijącego od silnika atomowego. Pracując i jedząc, Barsoba czasami patrzył na niego, rad, że zabrał zwierzę ze sobą, niekiedy schylając się i macając gruby jego boczek, myśląc już apetyczne myśli o marynatach i przyprawach...
 

Potem wrócił jednak do sterowania, kierując Stadninę w stronę Gwiazdy Północnej, gdzie, jak słyszał, można było porządnie pohulać.
Pędzi więc Barsoba w Stadninie przez kosmos, a jakie przygody go jeszcze spotkają, to się czytelnik dowie następnym razem.

bottom of page