"Grafomania", czyli zbiór poezji marnej
Ciężki żywot poety wobec zimnego i nieprzejednanego świata
Kleci wiersze wierszokleta,
trzęsie się jak galareta;
Zimny przeciąg w izbie hula;
W oknach zamiast szkła - tektura.
Anemiczny i skulony,
od roboty wszelkiej stroni.
Choć ubogi, upart srodze -
„Ja w filistra ślad nie chodzę!
Muzom duszę mą oddaję
to me boskie powołanie!”
Więc głodny jest nasz sługa Boży -
wiersza w usta wszak nie włoży.
I choć biedny wierszokleta
raz na miesiąc je kotleta,
światu wiersz kultury przyda;
To jest, jeśli ktoś go wyda.
Kołysanka na migi
światłość ze światłości, bóg prawdziwy
w tych stronach nie zachodzi słońce
miasto tętni frenetycznym życiem
dziennym, open 24/7 skwierczą apetyczne znaki
napędza mnie kawa, spaliny i strach
przed potworem co czyha w ciemnościach
za powiekami
załzawione oczy rażone światłami mijania
najlepiej byłoby zastąpić
na energooszczędne żarówki
kruszy się mur, upada baszta
pod barażem zwiastunów radości
wypalonych w żywej tkance
powidoków szczęścia
w czasie wolnym urągam bezsenności
a sam nie gaszę świateł
zbyt upojnie mnie kołyszą
wszystkie trzy kolory tęczy
ogrzany oddechem rzutnika
nic nie jem
zbędne mi jedzenie, kiedy jestem syty
patrzę w bezdenne oczy
mojej elektrycznej kochanki
mojej chullachacqui
i wtykam kij między swoje szprychy
swoje struny
szarpię aż
z dymem pójdą lustra
ręka drży nad przełącznikiem
wygasają światła
czekam aż i moje oczy zmatowieją
podobno wciąż ślepnę, ale
nie tu i nie teraz
chwila jest mirrą i piżmem
o tej godzinie mogę
tańczyć z duszami umarłych
i opadają łuski kiedy zrzucam skórę
dochodzą do głosu nieme wołania to
egzegezy półsłów i westchnień
kiedy jestem wreszcie
wyłącznie tłuszczem i mięśniami
czarna szyba najwierniej oddaje odblaski
Delirium
błogość powoli poddaje impas
miazm pośledniości
się mości, rozsiada
tam, gdzie wcześniej gwizdałem po drodze,
tam wiatr teraz gwiżdże w dziurawych dachach
więc licytuję się z kieliszkiem wieczorem
kto da więcej? kto da mniej?
I zataczam się, koła toczę
w egzaltowanym pijaństwie
i czasem opadają z bezsił ręce
na duszyczki ufne, podręczne,
nosem kręcę
a choćbym włosy ciągnął, rwał z głowy,
to się nie podciągnę
sam
kurz wrasta w meble
jakbym już tu nie mieszkał
zresztą, może i ja gdzieś wrosnę
może i ja, wtedy,
o wszystkim zapomnę
Uwaga, mam kryzys
pusto pusto
jem groch z kapusto
ciemno ciemno
mnie wszystko jedno
głucho głucho
kto mnie wysłucho
mam jeszcze
dużo pierdolenia
za pazucho
jak mi źle, jak mi źle
itd. itp.
(K)rok za (k)rokiem
Siadając na murku patrzę wprost przed siebie.
Wędrując, wzrok zbłądził – patrzę wspak w lunetę.
Widzę mnóstwo twarzy, idzie w promenadzie
tłum pachnący pudrem, tańczy na estradzie.
Panowie miast szelek noszą tutaj paski,
fikają koziołki, nie cichną oklaski,
a damy przez własne podwiązki duszone
w płacz, że fikane koziołki, nie one.
Ciężko poznać starszych w ludzi zawierusze,
bo wszyscy dziadkowie zjedli kapelusze
z zawodu i głodu… przynajmniej umilkli.
Dosyć marudzenia – kto tu lubi figi?
(Jakieś… mało słodkie, przy tym już niemodne.
Zresztą próżne żale, bo przez nieodwrotne
zmiany w klimacie i tak by nie urosły)
Figi lubią tylko cielęta i osły.
Brzdęk! Ręka żebraka jest pełna srebrników.
Jęk! Śpiewaka miska jest pełna guzików.
Jakiś klaun zakrada się głośno przed nawę.
Zaskakuje, prawda, lecz uczy i bawi.
Z tym makijażem jedyne, co prawdziwe
to czerwony nos oraz łzy… krokodyle.
A ktoś ogląda, jak ktoś ogląda, jak ktoś
ogląda, jak ktoś robi, robi jak na złość.
W pomidorówkę wczorajszy rosół zmienia-
to widownia rzuca pomidor natchnienia.
Jak się wszyscy cieszą, w tańcu się tak snując.
Wzrok mój się odnalazł, odchodzę, wirując.
Minima丽zm
Posłuchajcie, państwo mi丽,
nie znajdziemy lepszej chwili丽
by starą szkołę oba丽ć-
nowa rzecz, to minima丽zm.
Po kie 丽cho tyle zgłosek?
Miejcie 丽tość, można prościej!
Na 丽tery wkładam 丽mit-
„Mniej to więcej”, jak mówi丽.
Teraz 丽ryk lepszy znacznie,
z tym niepospo丽tym znaczkiem-
ś丽czna każda 丽nia, werset!
Niez丽czony sens jest w kresce!
Aza丽ż, pub丽ko droga,
jeś丽 trud zrozumieć- szkoda…
丽 kto głowę ma nietęgą
nie wie, że to „丽”- to piękno.
O obrazie
Lipowy zagajnik drzemie w miodowym spoczynku,
wśród straganów pies, sam jeden, szwenda się po rynku,
wiejską łąkę przeszywają złote światła włócznie.
Widzi malarz młody urok, z dumą mówi: „Prócz mnie
żaden człek nie odda wiernie tej piękna koncepcji.
Sam ją schwycę – świat ten westchnie, każdy naród niecny,
nawrócony kult brzydoty, zacznie wielbić tego
kto jest twórcą i autorem wszystkiego pięknego.”
Płótno-skrzydło już rozpięte, do lotu gotowe.
Miesza malarz swe oleje, tworzy barwy nowe.
Pędzlem nie farby nakłada, a esencję chwili,
a w oddali rydwan ognia Helios k’ziemi chyli.
Płomień gniewny i zmysłowy podpala krajobraz
wzbogacając go cieniami, karmazynem, ochrą.
Chociaż tarcza już zniknęła to nie koniec doznań-
niebo płonie wciąż jak słodki pocałunku posmak.
Wraz z ostatnią nutą światła Malarz kończy pracę.
Łza mu spływa, rzece sobie: „Świat mi nie przebaczy
jeśli widok ten wciąż dłużej zachowam od ludzi.”
Z płótnem bieży więc do stajni, szparko konie budzi,
wozem jedzie jak sam diabeł i batem zacina
jakby z płótna miała umknąć pochwycona chwila.
Musi zdążyć- swój majstersztyk w galerii wystawić;
Dla publiki, czy dlatego, by się w sławie pławić?
I zaiste, lud malarza geniuszem obwieścił.
Lata później, dla kurażu opuścił dom w mieście,
wiejskie pola znów odwiedził, lipowy zagajnik;
Znalazł miejsce gdzie mu Stwórca wskazał piękna tajnik.
Znów zapłakał- na wspomnienie tamtej chwili cudnej…
Czy obrazu? Smętnie wisi, wzrokiem widzów brudny,
Wyświechtany pochwałami, na wpół zapomniany…
Czy to barwy, czy też piękno tak wyblakłe, sprane?
Malarz plan już ma i wraca do galerii pędem,
staje wobec pustki, sztuki, woła: „Ja nie będę
dłużej ludzi sługą, drogie, wy też nie będziecie!”
I w suchym, drewnianym domu zapałkę zaświecił…
W zgliszczach siedzi, zęby szczerzy, straż - aż się przelękła,
„Nie z obrazów” mówi „popiół, lecz z obrazy piękna.”
Kukułka
Kuka w lesie głos kukułki,
Nie daje nam spać.
Jak się zleci pięć do spółki…
Ku ku, kurwa mać.
O, arbitrze kości,
czemu swojej złości
na mnie wylewasz potoki?
Jam jedynie pielgrzym
chcący wzwyż twej wieży
z alabastru stawiać kroki.
Nie k’wielkości dążę,
ni bogactw nie proszę,
lecz gdy nagniesz gry zasady
nic więcej nie pragnę
niźli rzec dosadnie
„Skończ pozorów swych szaradę!
Zrzuć prawości maskę
albo okaż łaskę
którą snadnie obiecałeś!”
…Lub w tę grę graj dalej,
lecz skróć moje żale-
wolę Polom Elizejskim
dać ofiarę duszy
aniżeli użyć
znów komunikacji miejskiej.
-Lament przystankowy
Lucipher
permeates he, ever sly
with but nod or blink of eye
our demise could he unleash
but rav’nous not this hellish beast
with meticule sums he our debt
implore nor plea w‘ll he accept
shun earthly king and noble heir
but ‘lways beware of Lucipher
A Sailor’s Tale
How meek is craft of man’s design
Afloat by means of the Absurd
On which the roving tides usurp
Their most pernicious influence
A sudden shock, as sudden may
Be only things inev’table
A cracked mast, a tattered sail
Abandoned hope of going home
Survivor lone on shoddy raft
Wakes up from stiff and turmoiled sleep
Cries out in pain as mist subsides
This lifeboat shall his deathbed be
With no course set or land in sight
How burns the lead in pocket’s depths
But man eschew this though so vile
For now he only longed for rest
Inert he’d drift and observe how
Across the skies each other chased
The solemn moon and scorching sun
Companions sole, both whom he’d hate
And once at night, wherein the man
Found himself close to his wit’s end
From firmament stooped down a star
Assuming most divinely forms
A voice it produced from within
That whispered soothing, blissful words:
”No time to mourn, my sailorman
For harbor still awaits for you”
“Alas it is at times that grace
Is distinct not from malady
But for the sake of your brethren
You must not share their tomb at sea”
“No, you must row, whichever way
For it will bring you nearer shore
But even then do still beware
As sureness makes tenacious brew”
As star dispersed and passed enthrall
The man has took an oar as oath
”I shan’t submit to whims of fate
But ‘til last breath journ homeward bound!”
How fine may be the craft of man
Propelled by means of the Absurd
How it trumps wiles of roving tides
On changing seas a steadfast course
Roselessness
A wilted rose has not in store
Anymore it’s fragrant scent
I find it sacrilegious to
Let roses wilt unseen, unvased
To let Nature run her course
Let her sweet their vapour drain
For therein lies the rose’s ascend
As queen of blooms, as queen of love
In that it wilts at our display
That there’s such beauty in her death