Błędna kolej
“Tak ostatni będą pierwszymi, a pierwsi ostatnimi."
Mt 20:16
– No juże, Nasteczko, nie płacz już, szkoda łez. – powiedział do córki Kuźma Palemnik, ocierając ręką jej rozognione policzki – To przecie nie zaraz na tak długo, zobaczysz... ani się obejrzysz i się zobaczymy...
– Tak tato... – przytaknęła Nastia powstrzymując z całych sił łkanie.
– Tylko pamiętaj mi żeby szkoły nie opuszczać, a i Griszą się opiekuj. – przykazał Kuźma i spojrzał wgłąb izby na małego chłopczyka, jeszcze w koszuli nocnej, bo za oknem był szary świt. – Karm go dobrze... i żeby w czytaniu się nie opuścił.
– Dobrze, dobrze, będę tato.
W blasku świec Kuźma dojrzał, że syn jego, zaspany, swoim brzydkim zwyczajem dłubie w nosie. Opuścił brwi na oczy stary Palemnik, ale ani myślał się teraz gniewać – gestem tym po prostu sam mógł się lepiej powstrzymywać od płaczu.
– I do wuja idź, jak tylko będziesz czego potrzebować... jaj ci da i wędliny... ale do piekarza sama musisz zachodzić, pamiętaj!
Nastia przytaknęła znów, spuściwszy głowę. Grisza podszedł i złapał ją za rękę, nie rozumiejąc do końca, co się wokół niego dzieje.
– Czemu się tatko ubiera? – spytał i ziewnął.
– Jadę do mamy jak ci mówiłem, kochany – wyjaśnił ojciec. – Kto wie, może już wyzdrowiała i wrócimy razem.
– Mama wróci? – podekscytował się chłopiec i począł spoglądać już przytomniej to na Kuźmę, to na siostrę, szukając w ich twarzach potwierdzenia.
– Tak, to jest... w liście pisała, że czuje się lepiej, więc zapewne... no, porozmawiam z lekarzami i zobaczymy. – Kuźma zakłopotał się i prędko zmienił temat – No, bielizny też macie nakrochmalonej, może wam starczy aż wrócę, a jak nie to do ciotki możesz Nastia zanieść... ale czas na mnie.
– Już tato? Jeszcze siódmej nie ma... – strapiła się Nastia.
– Ano... trochę mam do stacji, a też nie chcę się zanadto spieszyć, już nie te lata, żeby się spieszyć... – Kuźma przykucnął i począł sznurować swoje najprzedniejsze, skórzane buty.
Kiedy wstał i jeszcze raz obejrzał jego stojące tam ze smutkiem dziatki, odwrócił się do okna, niby to wyglądając czegoś, ale – tak naprawdę – żeby ukryć mgnienie łzy w oku. Nie czas było teraz roztkliwiać się przed dziećmi, myślał, bo jeszcze Grisza się rozpłacze, albo uczepi, albo nie wiadomo co... tak, trzeba mu już było w drogę, postanowił. Nałożył więc kapelusz i chwycił za rączkę podróżnej walizy.
– Chodź no tu, Nastia, Grisza, niech no was ucałuję... To zachowujcie się jak należy, nie rozrabiajcie, gospodarstwa nie roznieście... jak coś to do wuja... a ja niezadługo wracam... no i módlcie się przed ikoną, żebym pomyślnie dotarł...
– Będziemy tatku, będziemy – znów płacząc odparła Nastia, a za nią, naśladując siostrę, to samo swoim cichym głosikiem dodał Grisza. – Będziemy tatku.
– To idę... nie ma rady, dzieci kochane, idę już. – wyrzekł ze smutkiem Kuźma i odsunął trzymające się go kurczowo rączyny.
Wymienił z dziećmi ostatnie pożegnania i wystąpił w końcu z ciepłej, oświetlonej izby w półmrok mroźnego poranka. Ukłucie mrozu sprawiło, że pociekły mu powstrzymywane łzy, które zaraz otarł grubym rękawem. Ruszył żwawym marszem – nie miał znowu tak dużo czasu przed przyjazdem pociągu, a stacja była o dwie wiorsty dalej i to lichą drogą. Waliza mu przeszkadzała w równomiernym chodzie, a i chłód szczególnie dotykał w odkrytą szyję. Po kilku minutach jednak rozgrzał się, wpadł w rytm i nie było mu już tak źle. Puszczał przed sobą kłęby pary jak jaka lokomotywa, ale nie czuł się wcale jak ona, ni trochę. Kłuło go w boku od marszu, ale kłuło też, mocniej może, w sercu – wolałby żeby dzieci jechały razem z nim, były one bowiem jego jedyną pociechą od niemal roku, kiedy to jego żona wyjechała leczyć się do sanatorium. W kieszeni szynela miał teraz list od niej, wygnieciony od wielokrotnego czytania, w którym to informowała go, że leczenie przebiega pomyślnie i że wreszcie otrzymała od lekarza zezwolenie na wizytę. Kuźma dostał list ów już niespełna miesiąc temu, ale dopiero teraz wystarał się w fabryce o kilkudniową dyspensę – mimo, że nie zależało to od niego, czuł mocne wyrzuty sumienia, że żona musi tyle na niego czekać.
Większą część ciężaru w walizce stanowiły podarki, które wiózł żonie, żeby ulżyć jej w ostatnich dniach kuracji. Skarżyła się w liście na podawane posiłki, toteż napakował tam konfitur, kiełbas wszelkich z wędzarni brata, tudzież kilka nalewek “na pokrzepienie”, choć może, myślał, trochę ich uszczknie po drodze gdyby mu się podróż dłużyła.
Krajobraz wokół był ścięty szronem, pola i ugory pokrywała blada farba, nad nimi gęsta jak mleko mgła – przypominało to wszystko Kuźmie świat widziany przez jakieś stare, zasmużone lustro. W końcu jednak z mgieł wyłonił się zarys jedynej w powiecie stacji kolejowej, w zasadzie tylko lichej platformy z wiatą, żeby chronić się przed deszczem i wiatrem, oraz małą nadbudówką z kasą biletową. Do niej właśnie zaszedł Kuźma. Zasłonka za szybą była dalej opuszczona, więc zapukał knykciem żeby dowiedzieć się, czy jest kto w ogóle w środku. Na stukanie odpowiedział mu opryskliwy głos.
– Czym mogę służyć? – po tych słowach jakaś ręka odgarnęła zasłonkę i zza niej łypnęło na Kuźmę oko urzędnika uzbrojone w okular.
– Przepraszam najmocniej, że o tak wczesnej porze – skłonił się z lekka Kuźma, przystępując bliżej. – Ja chciałem bilet zakupić.
– Kolejowy?
– ...Tak właśnie – potwierdził Kuźma i zaczął grzebać po kieszeniach i rozpinać szynel szukając listu, bo z nerwów zapomniał miejscowości, do której chciał jechać – To będzie w obie strony, do... już zaraz, przepraszam najmocniej, chwila moment...
– Spokojnie, mamy cały dzień – ironicznie powiedział urzędnik.
– A to nie o siódmej trzydzieści ma być pociąg? – zapytał Palemnik, jednocześnie wydobywając list z wewnętrznej kieszeni – Mam już, chwileczkę...
– Ano, jak będzie to będzie. To dokąd ten bilet?
– Morszańskie Wody. – odparł, odczytując adres z tyłu koperty.
– Już patrzę... – zza szyby słyszeć się dało szelest papierów i ciche mruczenie urzędnika, potem znów szelesty; trwało to dobre dwie minuty – Proszę pana, nie ma takiej stacji.
– Jakże to... nie może być, że nie ma. Proszę spojrzeć jeszcze raz, uprzejmie proszę.
– Wszystko przejrzałem, do Morszańskich Wód nie dojeżdża żaden pociąg. Mogę panu wydać do Morszyna, ale stamtąd to już sam pan sobie musi odnaleźć drogę.
– No niech będzie... – zgodził się Kuźma wnioskując, że od Morszyna do Morszańskich Wód nie może być daleko i ważne jedynie, że pojedzie z grubsza w dobrym kierunku. – Ile to będzie?
– Rubla.
Palemnik syknął cicho przez zęby, ale pokornie wyjął portmonetkę i przekazał urzędnikowi srebrną monetę. Skarcił się jednak w myślach. Nie pora teraz na skąpstwo, jedzie przecież do żony. Zobaczyć ją było dla niego warte każdych pieniędzy. Urzędnik wypisał kwitek i podsunął go na ladę.
– Tu jest, że w jedną stronę?... – zmieszał się Kuźma.
– Tylko tak wydajemy, niestety. Już na miejscu może pan sobie kupić, ja nic nie poradzę.
– No, cholibka, skoro tak pan mówi... ale będzie ten pociąg o siódmej trzydzieści? – zapytał, widząc na zegarze godzinę dwadzieścia po.
– Tak jak mówiłem, może będzie, może nie, opóźnienia są teraz, wie pan, przez mróz, czasem trzeba lód z torów skuwać... przyjedzie teraz, albo i później, albo i wcale...
– Wcale?
– Proszę pana, ale nie leży to w mojej mocy, żeby panu pociąg przywołać. Raczej przyjedzie, proszę się nie martwić, poczeka pan, stanie sobie pod wiatą, bo wieje...
– W porządku, to dziękuję... – odparł Kuźma nie wiedząc za bardzo, co powiedzieć. Gdyby zdawał sobie wcześniej sprawę, że pociąg może się spóźnić, zostałby dłużej w domu, przy dzieciach. Ale, z drugiej strony, pomyślał, jeszcze może być punktualnie.
Poszedł więc Kuźma pod wiatę wyglądając w oddali słupa dymu czy innych poszlak zbliżającego się pociągu. Gdy tak czekał, słońce wyjrzało całą tarczą znad horyzontu i zaczęło przygrzewać. Zrobiło mu się wyjątkowo ciepło i wygodnie pod starym szynelem, toteż spoczął na ławeczce, postawił kołnierz, coby mu nie wiało w uszy, oparł się i, czekając, przysnął.
Śniły mu się rzeczy niestworzone, a tak cudowne, że żal było się budzić. Jednak do zamroczonej widziadłami świadomości przebił się wreszcie dźwięk gwizdka i turkot żelaznych kół. Kuźma zamrugał i ucieszył się na widok zbliżającego się prędko pociągu. Powstawszy, przeniósł się z walizą na brzeg platformy.
Potężnej wielkości lokomotywa poczęła przystawać i sypać gdzieniegdzie skry z zaciągniętych hamulców. Za nią umocowane wagony osobowe, na pierwszy rzut oka ciągnęły się aż po horyzont. Kiedy pociąg jeszcze był w ruchu, Kuźma postarał się je przeliczyć, bo tak długiego składu jeszcze, zdawało mu się, nie napotkał, ale stracił rachubę po dwudziestu i dał spokój. W gruncie rzeczy, nie widywał znowu tak często pociągów, by wiedzieć dobrze, czy ten był osobliwie długi. Właściwie, może nie było w nim nic niezwykłego, pomyślał.
W końcu żelazne pudła znieruchomiały i można było wsiadać. Żadne drzwi się nie otworzyły, w oknach ani żywej duszy, ale, zdał sobie sprawę Kuźma, to pewnie z racji wczesnej godziny – wszyscy wewnątrz niechybnie jeszcze spali, a kto by miał interes wysiadać w mieście takim, jak to?
Szarpnął Palemnik za klamkę u drzwi raz i drugi, bo zamek szedł dość opornie, a kiedy wreszcie puścił, rzucił wpierw do środka walizę, a potem sam wspiął się po stromych schodkach. Wnętrze porządne, nowoczesne, pomyślał, umości się gdzieś i ta, dość znacznej długości, jak mu się zdawało, podróż, minie w mgnieniu oka. Wszedł w korytarzyk i odszukał przedział z wolnym miejscem. Przywitał się uprzejmie lecz cicho, gdyż spodziewał się, że towarzysze podróży mogą drzemać. Tylko jedna z usadzonych postaci odpowiedziała bodaj mruknięciem, gdy ładował walizę na półkę. Gdy już się rozsiadł i umościł, Kuźma miał szansę przyjrzeć się lepiej pozostałym bywalcom przedziału.
Naprzeciw siebie ujrzał solidnie zbudowanego mężczyznę z założonymi rękami, który, z beretem napuszczonym na oczy, oddychał miarowo i głęboko jak miech. Wyglądał on Kuźmie na robotnika, ze swymi szerokimi dłońmi i grubymi palcami, ale wieku nie zdołał stwierdzić, bo twarz była w znacznej mierze zasłonięta.
Na lewo od tego osobnika siedział przytomny i wyglądający obecnie za okno staruszek, lat około siedemdziesięciu. Rzadkie białe włosy miał zaczesane gładko do tyłu, a twarz charakteryzowały głębokie bruzdy zmarszczek i jasnoniebieskie, jakby rozmyte oczy. Odziany był w za duży nieco garnitur a spod pachy wystawała zwinięta gazeta.
Przy oknie dostrzegł Kuźma uśpioną kobietę z dzieckiem, ubraną typowo po wiejsku, z chustą na płowych włosach. Chłopczyk, jedynie trochę starszy od Kuźmowego Griszy, siedział na podłodze opodal jej stóp i to puszczał sobie frygę, to znów dopadał jej jak kocię...
Natomiast o ostatniej w przedziale postaci, na prawo od niego, Kuźma niewiele się dowiedział ze swych oględzin, bo mężczyzna był całkiem zwrócony do niego plecami i nie wiadomo, czy spał. Mimo, że w pociągu było dość ciepło, wciąż miał na sobie połatany, szary płaszcz z nitkami wyzierającymi na ramionach, jakby po zerwanych epoletach.
Przed wrzuceniem walizki na półkę, wyjął z niej Kuźma książkę, którą dostał w pracy od generalnego inżyniera – “gwoli kształcenia”. Była o wytrzymałości materiałów i jakichś mechanicznyych naprężeniach. Nie wiedział zbytnio Kuźma, co właściwie ma wykształcić w nim lektura – dla niego, dopóki rozumiał, jakim sposobem maszyna pracuje i jak ją zreperować, gdy przestanie, dopóty nie było już potrzeby niczym innym zaprzątać sobie głowy. Przyobiecał jednak kierownikowi, że książkę przeczyta, bo ten polecał ją gorąco i z grzeczności nie mógł Kuźma odmówić. Przeleciał więc wzrokiem przedmowę i pomijając ją, przeszedł do pierwszego rozdziału, zagłębiając się w techniczny język i diagramy. Po chwili, pociąg ruszył.
Czytał Kuźma może kwadrans, zanim umysł zaczął mu błądzić, za nim zaś zbłądził też wzrok – krajobraz, przesuwający się prędko i barwnie jak szkiełka w kalejdoskopie, przykuł uwagę Kuźmy i wpatrywał się on weń przez długie minuty jak zahipnotyzowany, zanim wreszcie widok mu spośledniał przez swą powtarzalność, ot, pole, las, wioska w oddali i od nowa, w koło Macieju. Posłyszał Kuźma, że ktoś do niego przemówił, ale nie dosłyszał treści. Rozejrzał się po przedziale zdezorientowanym wzrokiem.
– Co pan czyta, jeśli można spytać? – powtórzył głośniej staruszek, nachylając się z uśmiechem.
– A takie do pracy... – odparł Kuźma, prezentując tamtemu okładkę – techniczne... nieciekawe specjalnie, jeśli mam być szczery.
– Mm. Pan z zawodu inżynier?
– Ano, już z dwadzieścia latek... w tej mieścinie, co żeśmy przed chwilą stali, w fabryce maszyny naprawiam.
– I jak się pracuje? – dalej pytał staruszek, wyraźnie uradowany, że ma do kogo usta otworzyć.
– Jakoś idzie, zarobek godziwy... – odparł wymijająco i zaraz zreflektował się, wyciągając rękę – Kuźma Palemnik, kłaniam się.
– Treszczew. Niezmiernie mi miło. – znów uśmiechnął się starzec – Tak... uczciwy zawód... ja nigdy do maszyn nie miałem głowy. Ba, nie było ich tyle jeszcze, za mojej młodości. Kształciłem się wówczas na ekonoma, ale ostatecznie zająłem się tłumaczeniami na niemiecki, dopóki zdrowie mi się nie zepsuło...
Przerwało mu głośne chrząknięcie robotnika, zwrócili się obaj w tamtą stronę. Ale widocznie tamten dalej spał.
– A dokąd się wybieracie? – odwrócił się znów Treszczew.
– Sanatorium, odwiedzić żonę. Wiozę jej jedzenie, konfitury, bo z listów się zdaje, jakby ją tam zagłodzić chcieli.
– Czy może do Morszańskich Wód? – ożywił się starzec.
– Nie inaczej.
– Masz ci los, ja również do tego sanatorium! Lekarz mi przypisał, na artretyzm, podobno tam jakieś wody wapienno–siarkowe, wysoce zdrowotne... – powiedział Treszczew, niezmiernie zadowolony.
– To ciekawe, ciekawe nad wyraz... – zamyślił się Kuźma i zapytał – A wie pan może jak dojechać tam z Morszyna?
– A czemu z Morszyna?
– Ano, bo bilet mi jedynie do Morszyna wydali, że niby nie ma takiej stacji jak Morszańskie Wody – odparł Kuźma i zaczął grzebać w kieszeni, żeby zademonstrować bilet.
– Co też pan mówi? Do Morszyna? – dziwił się dalej staruszek.
– Ano, jak byk. Tutaj. Powiedziano mi, że do Wód nie da rady, że nie istnieje taka stacja.
– Musi przecież istnieć, jak to nie istnieje? – tu Treszczew wyjął własny bilet – Mi normalnie wystawiono.
– Widzę, widzę... no, nie ma rady, może wysiądę wobec tego z panem, albo u konduktora wymienię...
– Z pewnością coś się załatwi, nie trzeba się martwić, i tak jeszcze szmat drogi przed nami – zaśmiał się Treszczew – Zacząłbym bać się, żeśmy już w innym kraju się znaleźli, gdyby urzędnikowi nic się nie pomyliło.
– Święta prawda... – zgodził się Kuźma i postarał się zepchnąć to, minimalne wprawdzie, strapienie wgłąb umysłu.
– A pozwoli pan, że zapytam... czy mógłbym ową książkę pożyczyć, kiedy już pan skończy?
– Nie ma problemu, tyle że, jak mówię, nieciekawa, znuży pana niechybnie. – zakłopotał się Kuźma – Jeszcze taki techniczny język, dla laika to... nie chcąc nikogo urazić rzecz prosta, ale... no twardy orzech bym powiedział.
– Ja rozumiem, ale wie pan, tyle już jadę... Miałem tą tu gazetę kupioną na drogę, ale musiałem przeczytać już ją bez mała z czterdzieści razy, od deski do deski, teraz tak mi się czas tu dłuży... – westchnął – Te artykuły mógłbym chyba z pamięci recytować.
– To ile już pan w drodze?
– Przestałem już dni liczyć, drogi panie. Gazetę kupiłem zaraz przed wyjazdem, a datowane na... no, październik, osiemnasty. A dzisiaj mamy...?
– Początek listopada. Trzeci bodaj. To rzeczywiście znaczny dystans już pan przebył... Ile to? Piętnaście dni? Skąd pan jedzie, z ciekawości?
– Piętnaście, coś podobnego, nawetem nie zauważył... – wymamrotał starzec, po czym zorientował się, że postawiono mu pytanie – Hm? Ach, z Lizawia.
– A gdzie to leży? – spytał Kuźma, pierwsze słysząc o takim mieście.
– Hm, ciężko powiedzieć. W gubernii lizawskiej, jak mi się zdaje, stąd... na wschód? Albo i południe.
– Nie kojarzę, obawiam się. Wciąż, daleka droga. A jeszcze przed nami Bóg wie ile... nie ciąży to panu za bardzo? Jeszcze z pana dolegliwością?
– Aj tam, nie narzekam... nuda może doskwiera czasami ale warunki nienajgorsze... – starzec pogładził się po policzku, który pokrywała krótka biała broda – Tylko brzytwy nie mam, ogolić się nie mogę, ale to właściwie tyle. No, człowiek się do każdych warunków przyzwyczai, zawsze mogło być gorzej.
– Tak tak, święta prawda. Ale mimo wszystko... nie miał pan bliżej żadnego sanatorium?
– Nie wiem nawet, doprawdy. Doktór zalecił Morszańskie Wody, to już się nie kłóciłem... choć wprawdzie nie wiedziałem wtedy, że to tak daleko. – starzec zamarł na chwilę, a potem rozejrzał się naokoło mrugając, jakby widząc przedział po raz pierwszy – Ale, wie pan, zdaje mi się, że już lżeje mi choroba, lepiej się czuję. To by była heca, gdybym dotarł na miejsce już ozdrowiały, cała ta podróż na nic, ha ha.
– Z drugiej strony też dobrze, jak mi się wydaje. – rzekł Kuźma – Prędzej by pan przecież wrócił do domu, co?
– A po co mi tam do domu wracać! Samotnie mieszkam, drogi panie, dziatki rozjechały się po miastach, dom marnieje bez żony. Złota to była kobieta, nieboszczka żona, powiadam panu. Ona to potrafiła wszystko poustawiać w porządku. A ja to tam... dobrze chociaż, że jem malutko, to nie muszę dużo gotować ani sprzątać i jakoś się żyje... w sanatorium to mnie wykarmią, łóżko będzie zawsze świeże... kto wie, może nawet zostanę tam na stałe. – znów westchnął Treszczew.
– Jak to? – spytał Kuźma, przyjmując zdziwieniem wywód starca. Rozumiał jednak jego rozterkę, sam miał problemy, aby bez żony poradzić sobie z gospodarstwem, nawet z pomocą Nastii. Żona trzymała wszystko mocną ręką, a kiedy samemu gospodarował, jakoś rozłaziło się to w szwach, nie układało... – Jak to, porzuci pan dom?
– Co mi po domu, drogi panie, niech go sobie wezmą, niech zagrabią nawet... – machnął w powietrzu palcami jakby odpędzając od siebie jakich niewidzialnych, a natrętnych ‘nich’. Nagle jednak opadł z sił, jakby zmęczony tym gestem czy słowami. Błękitne oczy postradały blask, który mienił się tam przed chwilą. Kontynuował cicho. – Mi już właściwie wszystko jedno, choroba męczy... Mógłbym już nawet sobie zemrzeć, byleby tam nie wracać.
Nie wiedział tu Kuźma, co odpowiedzieć, więc wolał milczeć. “Jeśli źle mu w domu, to nic nikomu do tego, niech zostanie sobie w sanatorium, jeśli to go pocieszy. A jak się wyleczy, to z pewnością wróci mu chęć do życia”, myślał. Litował się jednak Kuźma w sercu nad losem staruszka, skory by był jakkolwiek mu pomóc, ale nijak nie wiedział, co mógłby zrobić. Poradzić mu coś, pocieszyć? A może rzeczywiście pora mu już umierać, skoro swoje przeżył i nic go już nie trzyma na świecie? Ale odepchnął od siebie Kuźma tą myśl, wydała mu się podłą. Przynajmniej pożyczy mu książkę, zabawi rozmową, wspólnie podróż minie im szybciej, uznał.
Wyjrzał przez okno i uniósł brwi w zaskoczeniu, bo oto już zaczynało się ściemniać. Wprawdzie w zimie dni, rzecz wiadoma, krótsze, ale nawet nie zdał sobie sprawy z upływu czasu. Nie czuł nawet głodu, mimo, że od śniadania cały dzień nie jadł. Aczkolwiek, spragniony, pociągnął duży łyk z przygotowanej manierki z zimną już herbatą. Człowiek po prawej wciąż trwał odwrócony do okna, niekiedy przyciskając twarz do szyby, to znów ją oddalając. Matka kołysała chłopca na kolanach, kiedy ten zajmował się elementarzem, z rękoma calymi w węglu ołówka. Robotnik, o dziwo, wciąż spał jak kłoda.
Ani się Kuźma obejrzał, jak zapadła noc. Miał jeszcze ochotę poczytać, czy to książkę, czy to ponownie list od żony, ale nie kwapił się do zapalania naftowej lampki umieczonej nad wejściem do przedziału – nie chciał, wstając, robić hałasu, budzić współpasażerów. Ułożył się więc na twardym pociągowym siedzeniu i zamknął oczy, ale sen nie nadchodził. Z temperaturą w pociągu stało się coś dziwnego, Kuźmie było jednocześnie gorąco i przeraźliwie zimno, kiedy założył szynel od razu potniał, gdy go zaś zdejmował, wkrótce zaczynał drżeć i dostawać gęsiej skórki. Wiecąc się tak szeleścił mocno odzieniem i aż zaciskał zęby ze wstydu. Obecność tylu obcych ludzi wywoływała w nim jakiś niepokój i nieokreślone poczucie osaczenia.
W pewnej chwili poczuł na sobie czyiś wzrok. To kobieta siedząca przy oknie dziliła jego bezsenność, światło księżyca odbijało się jej w zmęczonych oczach. Kołysała z lekka syna przewieszonego przez jej ręce, wiotkiego jak lalka. Wydawała się być młodszą, niż uprzednio mniemał Kuźma. Spotkawszy jego wzrok odwróciła zaraz twarz do szyby, ale Palemnik zdecydował się zacząć cichą rozmowę, wolał to znacznie od poprzednich katuszy zasypiania.
– Nie mieliśmy okazji się przywitać. Nazywam się Palemnik. Mam syna w podobnym wieku... – zaczął Kuźma, ale starzec naprzeciwko poruszył się i mruknął coś przez sen, więc zamiast mówić dalej, zamilkł od razu.
– To miło... – szepnęła kobieta – Do szkoły już chodzi? Może mi pan mówić Maria. Maria Namorczukowa.
– Jeszcze nie chodzi, ale siostra go uczy czytania i pisania. Córkę też mam, widzi pani, szesnastoletnią. Zuch dziewczyna, bez niej za nic bym sobie w domu rady nie dał bez żony... – westchnął Kuźma. – A pani malec, jak ma na imię?
– Oleg, po ojcu. Pisać dopiero się teraz uczy. Ha, wstyd przyznać, ale uczymy się razem. Mnie jakoś całe życie przeszło i nigdy nie potrzebowałam... wie pan, my ze wsi... ale Olega chcemy posłać do dobrej szkoły, może nawet w Petersburgu, mam tam rodzinę w służbie.
– O tak, już by chłopiec miał przyszłość. Ja swojego Griszę jeszcze nie wiem, może przyuczę do mojego zawodu... inżynierem jestem, pani Mario, nienajgorsze życie.
– Nie nie, wcale nienajgorsze. – zgodziła się swapliwie Namorczukowa. – A córka to już prawie na wydaniu?
– Taak – stęknął Kuźma, który szczególnie nie lubił tego tematu. – Tylko kawalerzy jacyć tacy... nie żeby brakowało chętnych, tylko... Aj, nie mam głowy do tego wszystkiego, musiałaby pani spytać żony, ona by zaraz wiedziała jak i z kim zeswatać, co przygotować...
– Rozumiem, nie ma co się przejmować panie Palemnik. To się, kto wie, może ułoży samo.
– Oj, oby się zbyt dobrze samo nie ułożyło! – wypalił Kuźma nieco za głośno i od razu się zaczerwienił. – Przepraszam namocniej. Jeszcze bym malca obudził.
– Ma głęboki sen, to nic. – uśmiechnęła się tamta – Nie to, co ja, czasem dopiero jak wstaje słońce udaje mi się na chwilę oko zmrużyć...
– A można spytać, dokąd pani jedzie?
– Do wioski, skąd pochodzę. Nie zna pan na pewno, to bodaj pięćdziesiąt chat... Zgołubowka się nazywa, koło Płoszyna. Przez okrągły rok nic się tam nie dzieje, jak to w wiosce, ale raz, na świętego Hieronima, wszystko ożywa. – ożywiły się też oczy kobiety, kiedy przypominała sobie barwne obrazy święta – Zjeżdżają się ludzie z daleka, pielgrzymi... parafia nasza wzniesiona za kniaziów Rurykowskich, piękna cerkiew, tyle ludu przyjeżdża zobaczyć... No i Olegowi chciałam pokazać, bo od małego mu opowiadam o tych tańcach, tych procesjach... od kiedy wyjechałam za mężem nie widziałam na oczy nic piękniejszego.
– Hm, świętego Hieronima? A kiedy to? – zastanowił się Kuźma, mając w głowie datę, ale wątpiąc w swoją pamięć.
– Trzydziestego września, zaraz przed Pokrową. – Namorczukowa spojrzała się pytająco.
– Ależ, droga pani, to przecież miesiąc temu... – powiedział niepewnie Kuźma i poczuł, że powraca dziwne uczucie z wcześniej i z lekka kręci mu się w głowie.
– Tak. – odparła kobieta, odwracając się, wielce zmieszana. – To racja. Ale widzi pan, obiecałam Olegowi, obiecywałam od tak dawna, ale nie zdążyliśmy, wyjechaliśmy za późno... A bilet wydali na jeden przejazd, widzi pan... Nie wiedziałam, czy będzie nas za rok jeszcze stać, bo, mój Boże, wstyd o tym mówić...
– Jest tu pani z synem już miesiąc? – nie dowierzał Kuźma i znów zaponiał o tłumieniu swojego głosu. – Miesiąc?!
– Tak, ale to zleciało, zleciało tak szybko panie Palemnik, nawet nie... nie zatęskił za ojcem, zapomniał może... – kobieta wygładała, jakby miała zaczął płakać, ale wysiliła się na uśmiech, w którym widać było jakąś rozpacz. – I pojeździmy sobie jeszcze, on tak to lubi... raz dwa zleci i zdążymy na następny festyn, już nic się nie może stać...
– Pani Mario, nie może pani mówić poważnie... – Kuźma poczuł się już naprawdę niedobrze, samo patrzenie na tą kobietę w chuście, z jej bolesnym uśmiechem oświetlonym nikłym księżycowym światłem, przyprawiało go o duszności. Nie mieściło mu się w głowie, jak mogła tak żyć, jeszcze z dzieckiem... – Pani niech robi co chce, ale dziecko tak dręczyć? Rok chce pani chłopca trzymać w pociągu?!
– Ale pan nie rozumie, ojciec jego... on pije. – Maria przymknęła powieki i po policzkach pociekły jej łzy – Tak jest lepiej, tu nic nam się nie stanie... Oleg jest szczęśliwy tu, ze mną... zobaczymy festyn, proporce...
Namorczukowa co chwila pociągała nosem i przełykała łzy, ciężko jej było złożyć zdanie. Jednak z tego, co udało jej się wydusić, Kuźma zrozumiał, że za prędko rzucił kobiecie zarzut i poczuł się nagle straszliwie podle, że doprowadził ją do płaczu. Gdy usłyszał coś tak niestworzonego, wziął ją pochopnie za wariatkę; lecz teraz, słysząc jej żałość i wyrazy troski o syna, znów stracił grunt pod nogami i zmieszał się, gdy szukał stosownej odpowiedzi, jakichkolwiek słów pocieszenia.
– Przepraszam, nie miałem pojęcia... wszystko się ułoży, zobaczy pani... – wydukał po chwili Palemnik i odważył się spojrzeć na kobietę, ale ta była już uśpiona, z mokrymi śladami po łzach schnącymi na jej bladych policzkach.
– Aj, do diaska, co za świat. – skwitował w myślach i obracając się na bok, wcisnął głowę w poduszkę wykonaną z tobołka zapasowych ubrań. Chciał zapaść się w jej materię, przeczekać jak najdłużej w ciemności i ciszy, jak nietoperz na strychu czekaja nadejścia wiosny, tak i on by czekał w półmartwym letargu ponownego ujrzenia swojej małżonki.
* * * * * * * *
Niestety życzenie jego nie zostało wysłuchane i po ciężkiej i męczącej nocy obudził go rankiem jakiś hałas. Po sekundzie bezrozumnej paniki Kuźma otworzył oczy i ujrzał starego Treszczewa zanoszącego się donośnym kaszlem, przykładającego haftowaną chustę do ust. Wszyscy w przedziale utkwili w nim swój wzrok. Po raz pierwszy zobaczył Palemnik twarz robotnika, nalaną i o niekreślonym, acz młodym wieku, może trzydziestu lat. Również obdarty człowiek z kąta przyglądał się starcowi z ciekawością malującą się na jego niezdrowej, szarej fizjognomii porośniętej nierówną szczecią zarostu.
– Hejże, panie Treszczew, wszystko w porządku? – powiedział Kuźma zaniepokojony, bo tamten zdawał się mieć zamiar wykasłać swoje płuca.
– Hyy... jak... najbardziej... – zdołał wykrztusić. Po chwili napad kaszlu szczęśliwie zelżał i starzec, wymęczony, rozejrzał się przepraszającym wzrokiem.
– Cóż to było, dobrze się pan czuje?
– Teraz tak... khem, tak, teraz jst dobrze. Musiało mnie przewiać panie Palemnik, może ktoś uchylił okno w nocy... – spojrzał się najpierw na człowieka w rogu, ale tamten już schował się w postawiony kołnierz, potem na Namorczukową. Kiedy ta pokręciła przecząco głową, wypuścił nerwowy, ochrypły śmiech. – To nic, naprawdę, już zresztą mi prze...
Nie dokończył jednak zdania, dostał bowiem kolejnego ataku. Mały Oleg przestraszył się i zaczął płakać, na co matka, kołysząc go na kolanach, odparła z pewnym gniewem w głosie.
– Mi to brzmi jak grypa! Widział to kto, wsiadać w takim stanie do ludzi, do przedziału! Przepraszam bardzo, ale my tu z panem nie będziemy siedzieć. – wstała i zwróciła się do robotnika – Przepraszam? Przepraszam! Panie...
– Pasza – przedstawił się prosto tamten i westchnął, podnosząc się.
– Byłby pan tak łaskaw pomóc mi z bagażami, panie Pasza? Dziękuję serdecznie. A panu życzę rychłego powrotu do zdrowia, ale rozumie pan, nie mogę narażać dziecka.
– Tak tak, to ja przepraszam, doprawdy nie wiem... khem, co mnie napadło, wczoraj nie miałem żadnych objawów...
– Do widzenia! – nie słuchając tłumaczeń staruszka rzuciła kobieta, ciągnąc za sobą syna.
Za nią podążył Pasza, wpierw wrzucając do ust kawałek tytoniu do rzucia a potem, tak przygotowany, podnosząc dwie upakowane walizy podróżne.
– To ci heca – podsumował Kuźma odprowadzając postawną postać robotnika wzrokiem. – Jak pan myśli, co to może być? Bo na zwykłą chrypkę to mi nie wygląda.
– Naprawdę bym się nie martwił, rozumiem w pełni, że dziecko i tak dalej, ale... w moim wieku to byle drobnostka już wygląda dramatycznie, bywało że się stuknąłem nogą o jaki kant i tak posiniaczona była, że jużby pan myślał amputować... więc to też błahostka, bez dwóch zdań.
– Skoro pan tak twierdzi. Ale żeby być spokojnym, może pochodzę po przedziałach, popytam się czy nie ma jakiegoś lekarza? Wybada się pan, proszki może jakieś dostanie i będzie z głowy. – zaoferował się Palemnik na poły z dobroduszności, na poły zaś bo udzielił mu się niepokój Namorczukowej i nie chciał spędzać dużo czasu przy starcu nie wiedząc, czy dolegliwość jego jest poważna, czy nie.
– Doprawdy, o zbyt wiele bym pana prosił, nie chcę się narzucać, już widzi pan że jest mi lepiej... – protestował tamten ale słuchać było świst w jego głosie i oddychał płytko, więc Kuźma nie ustępował.
– To żaden problem, i tak miałem wstać rozprostować nogi. Wrócę raz dwa, z tyloma wagonami na bank rychło znajdę doktora.
– Stokrotne dzięki, drogi panie. – skłonił się Treszczew i pozwolił swoim rękom opaść bezwładnie na oparcia. Wychodząc, Kuźma zauważył w owych rękach haftowaną hustę z niewielkim śladem krwi.
Wstał więc Kuźma na nogi, krzywiąc się nieco od bólu w krzyżu wywołanego zbyt długim siedzeniem. Wyszedł na ciasny korytarz i rozpoczął marsz między przedziałami. Powtarzał się ten sam schemat. Pukał on w zaparowane od środka, przeszklone drzwiczki, po czym zaglądał do środka, spotykając nieprzychylne, zaspane twarze ludzi pozawijanych w szare koce lub też po prostu przykrytych własnymi płaszczami. Pokrótce tłumaczył sytuację, co chwila przepraszając za najście po czym pytał o obecność jakiegoś lekarza, jednakowo spotykając się z burknięciem czy w najlepszych wypadkach chłodno–uprzejmym przeczeniem – lekarza tu nie ma.
Jednocześnie rozglądał się za jakimkolwiek konduktorem czy pracownikiem pociągu, miał niejasne poczucie, że o prawdopodobnej chorobie pasażera ma obowiązek kogoś poinformować, jednak korytarze świeciły pustkami, a żaden z odwiedzanych przedziałów nie okazał się być tym konduktorskim.
Po długich i bezowocnych poszukiwaniach blade, opryskliwe twarze podróżujących zlały się Kuźmie w jednolitą masę, pukał, pytał i przepraszał machinalnie, nie myśląc. Wtedy więc, gdy w jednym przedziale padła odpowiedź “tak się składa, że ja jestem doktorem”, nie dotarło to do niego i prawie poszedł sobie dalej.
– Powiedziałem, że jestem doktorem, mogę pomóc. – powtórzył ze zdziwieniem głos.
– Ah! Przepraszam, nie dosłyszałem, proszę wobec tego za mną, bardzo proszę, sprawa jest nieco nagląca, to nie pewne, ale, tego... – plątał się nieco Kuźma. – Niech się pan nie kłopocze z bagażami, to zajmie jeno chwilkę pana czasu...
– To moja torba medyczna. – surowo odparł lekarz. Był młodym człowiekiem zbliżającym się pewnie do swojej trzeciej dekady, odzianym elegancko w czarny garnitur. Był gładko ogolony a jego wysokie czoło wieńczyły krucze włosy natarte brylantyną.
– Chodźmy już – rzucił niecierpliwie.
– Jest jeno pare przedziałów dalej... dusił się prawie od kaszlu, biedaczyna, – objaśniał Kuźma kierując słowa do pleców czarnego garnitura, korytarz byl zbyt wąski żeby szli z lekarzem ramię w ramię.
– Ile ma lat? – padło pozbawione wyrazu pytanie.
– Iii, bo ja wiem? Z siedemdziesiąt na oko, starszy to już pan... – zamilk inżynier, ale czuł się jakoś niezręcznie i chciał coś dopowiedzieć. – Gdyby trzeba było w czymś pomóc, będę do usług w którymś z sąsiednich przedziałów, w razie czego proszę pytać o Kuźmę Palemnika...
Lekarz westchnął i przystanął tak nagle, że podążający za nim mężczyzna prawie weń wpadł.
– Michał Jakubowicz Rylejew – powiedział z wymuszoną grzecznością. – Doprawdy nie będzie potrzeby. W tym wieku byle wyziębienie może mieć tak wyglądać.
– Tak też mówił on sam, może i racja... w każdym razie to już tu, jesteśmy. Pozwoli pan tylko, że wezmę bagaże. – słowa doktora nieco uspokoiły Kuźmę, jednak wolał on dmuchać na zimne i mimo wszystko zmienić przedział.
Tymczasem Rylejew wpadł już za drewniane drzwiczki i, zmiarkowawszy kto jest pacjentem, spojrzał się w kąt na jedynego z pozostałych tam podróżnych, człowieka w szarym płaszczu.
– Będzie pan łaskaw opuścić na chwilę przedział, muszę przeprowadzić badanie. – zarządził pełnym siebie głosem i nie oglądając się, począł rozkładać swoje przyrządy przy zdenerwowanym Treszczewie.
Drugi człowiek posłusznie zakrzątnął się przy wynoszeniu swojego bagażu, zdającego się składać wyłącznie z wyświechtanej, burej sakwy. Kuźma poszedł w jego ślad, jednocześnie z ukosa patrząc na starca. Zdawał się być bledszy niż rankiem, skroń lśniła zaś od potu.
Wydostawszy torby, Palemnik stanął na korytarzu nie wiedząc za bardzo co robić. Rylejew zasunął zasłony i zabrał się do roboty, lecz jak dlugo miało trwać badanie?
– Na końcu wagonu będzie pusty przedzał. – oznajmił znienacka drugi człowiek. Kuźma pierwszy raz usłyszał jego głos i bezwiednie się zjeżył, gdyż brzmiał on szeptliwie i wysoko, niemal kobieco.
– Skąd pan wie?
Ale tamten wzruszył tylko ramionami, podniósł z ziemi swój tobołek i odszedł. Kuźma, niewiele myśląc, podażył za nim. Po chwili okazało się, że tajemniczy człowiek miał rację – ostatni przedział rzeczywiście świecił pustkami.
– Tak myślałem. – powiedział włóczęga z jakimś sarkastycznym uśmiechem i rzucił bagaż na półkę, po czym ordynarnie ułożył się wraz z nogami na siedzeniach. – Ejże, drogi panie?
– Słucham? – obrócił się Kuźma podnoszący właśnie własną walizę.
– Zanim to pan odłoży, pozwolę sobie uniżenie spytać, może ma pan tam co nieco do jedzenia? – wpił w inżyniera swoje bladoniebieskie oczy w oczekiwaniu – Widzi pan, już od wielu dni nic nie włożyłem do ust, pytałem tamtego dziada ale nic nie miał.
– Cóż... może coś się znajdzie. – odparł Kuźma i widząc zapadnięte policzki swojego towarzysza podróży postanowił puścić mimo uszu obelżywe określenie Treszczewa. Pogrzebał chwilę, po czym wyjął z walizki pajdę chleba i niewielki kawałek sera.
– Ooo, niech będzie pochwalony, trafi pan do nieba, Kuźmo Maksymiczu, dobrodzieju. – wypalił tamten po czym drapieżnie, z oczami jak u kota, wyrwał jedzenie z wyciągniętej doń ręki.
– Taak, i panu również na zdrowie... – odrzekł Kuźma siadając, nieco zdziwiony. Nie pamiętał, czy posłużył się imieniem odojcowskim przedstawiając się wcześniej w starym przedziale.
– Majkow. Mmh, na nazwisko mam Majkow. – powiedział jedzący, przełykając między słowami wielkie kęsy suchego chleba zagryzanego serem.
– Jak było z Treszczewem, kiedy poszedłem? – odczekawszy chwilę, aż tamten się posili, spytał Kuźma.
– Cholera.
– Co proszę?
– Mało. Piekielny żołądek teraz dopiero poczuł, że jest pusty. Buntuje się, sukinsyn.
– Niestety na razie nie mogę dać panu...
– Nie, nie. – machnął ręką Majkow – Spokojnie, mam jeszcze swoją godność, zaraz sam coś zgotuję.
Z tymi słowy przysunął się do okna i otworzył je, wpuszczając chłodny strumień popołudniowego powietrza. Następnie odchylił połe swojego wytartego płaszcza i począł wyciągać z wewnątrz jakieś spląne sznurki. Przyglądał się temu Kuźma biernie, nie wiedząc jak zareagować na tego dziwacznego człowieka. Trzymając sznurki w obu rękach, Majkow wystawił je za okno i zamarł w takiej pozycji. Minutę wypełniło jedynie głośne huczenie wiatru.
– To jak, z Treszczewem, jeśli można spytać? – ponownie zwrócił się do niego Kuźma, podnosząc głos.
– Dobrze, umrze do pojutrza! – odkrzyknął ochrypłym falsetem Majkow.
– Co? Nie może być! Przecie ledwie rano się to zaczęło, tak prędko sprowadziłem lekarza, on zaradzi, to profesjonalista. Nie może być i basta... – głos Kuźmy stracił na mocy, ostatnie słowa kierował bardziej do siebie, niż do rozmówcy.
– Tylko mówię. To wrak człowieka. Dla pana są jeszcze może szanse.
– A cóż mnie by miało być? Ha? – wzburzył się Kuźma. Będzie mu jeszcze taki obdartus wróżył zdrowie czy chorobę, tego już za wiele, myślał.
– Bo ja wiem? To co jemu, jak znam życie. – Majkow zachichotał, lecz był dalej nieporuszony. Ledwie odracał się od swojego stanowiska przy oknie, wciąż wpatrując się w coś na zewnątrz.
– W takim razie z panem też będzie krucho! Nie ma się co śmiać!
– Ja się wyliżę. Ot! – krzyknął nagle Majow i rzucił rękami wprzód, wypuszczając z dłoni sznurki. Po sekundzie zaciągnął je z powrotem do wewnątrz.
Coś szamotało się w prowizorycznej sieci. Majkow złapał gołębia. Nie czekając ni chwili położył główkę ptaka na framudze i zmiażdżył ją, opuszczając zasuwane okno z całej siły.
– Czy pan oszalał?! – zawołał Kuźma.
– Tak zleci się ich więcej, poczują zapach krwi. – powiedział spokojnie Majkow, wysupłując truchło ze sznurków. – Są jak szczury, wie pan, jedzą nawet swoich.
– Ale czemu to pan zrobił? Byle prośba i dałbym panu jeszcze jedzenia, mam zapasy na podróż...
– Iii, nie jestem jakimś pasożytem, do tego samym chlebem człowiek nie wyżyje. – odparł tamten i, schowawszy sieć, najpierw wypartoszył gołębia długim nożem dobytym zza pazuchy, cisnąl podroby pod siedzenie, po czym zaczął sprawnymi ruchami skubać piórka i rzucać je wprost na podłogę, gdzie lepiły się do cieknącej tam świeżej krwi.
– Chrystusie Zbawicielu... jak długo pan tu już jest, żeby robić... to? – Kuźma opanował swoje nerwy, ale wciąż patrzył ze zgrozą na swojego towarzysza podróży. Sam również, rzecz jasna, skubał niekiedy kury u siebie w gospodarstwie, lecz taki widok w pociągowym przedziale, te pióra umorusane krwią na metalowej podłodze, przyprawiały go niemal o mdłości.
– Dalej z tymi pytaniami... no, ostatecznie mogę opowiedzieć panu, jakem się tu znalazł, wtedy już niczemu nie będzie się pan dziwił.
– Bardzo proszę, skoro i tak czekamy na werdykt lekarza... – zgodził się Kuźma.
Skończywszy skubać gołębia Majkow wstał i zdjął lampę naftową znad dzwi przedziału i zapalił ją, po czym zdjął klosz i zaczął opalać nad nagim płomieniem drobne pierze ptaka, do samej skóry. Swąd był tak intensywny, że Kuźmie oszy zaszły łzami i musiał zakryć nos rękawem, ale jego towarzysz wydawał się być nieporuszony. Po chwili zaczał swoją opowieść.
– Więc widzi pan, teraz jest ze mnie pewnie obraz nędzy i rozpaczy, nie, żebym narzekał, w każdym razie nie zawsze tak było. Do dwudziestych urodzin perfumy, fatałaszki, trzeba było mnie widzieć! Byłem kadetem, jeśli może pan w to uwierzyć, kadetem z dobrej rodziny. Ale miałem gorącą krew, niestety, buntowniczą krew, igrały we mnie jakieś diabelskie płomienie, szczególnie za młodu. No i wszystko zeszło na psy, wpadłem w złe towarzystwo i zanim się obejrzałem, już miałem areszt, sąd i wyrok za naruszenie godności cara czy inne bzdury... Słowem, dziesięć latek katorgi. Takiego młodzika – ledwie mi wąs puścił i już na Sybir. No i, cholera, pierwsze parę lat pracowałem sumiennie. Myślałem sobie: dobrze, niech im będzie, ale ja z tego wyjdę obronną ręką. Wyrobię sobie charakter, zmężnieję, a duszy mojej nie złamią, nie zmienią, choćby nie wiem co. Takie pierdoły sobie opowiadałem do snu, gryząc szwy poduszki z głodu. I dobre parę lat wierzyłem w te kłamstwa, wie pan... Ale prawda jest taka, że na katorgę nie idzie się zmężnieć, idzie się tam umrzeć. Tak jest, to wyrok śmierci z przedłużonym procesem egzekucji, zupełnie jak małżeństwo, hehe. Trafiłem raz do umieralni, oficjalnie szpitala, ot ze skaleczeniem od siekiery i widzi pan, rozebrali mnie tam, zważyli, obejrzeli... mieli tam lustra, nigdzie indziej w obozie ich nie było, no i wtedy jakem się dobrze obejrzał to dopiero mi krew zawrzała. Tak by mógł wyglądać martwy, kilkudniowy dziadyga w otwartej trumience, a oto stałem tam żyw, i przed trzecim krzyżykiem, wyglądając jak jakiś upiór którym się straszy dzieci. Zbrzydłem straszliwie, opuchły się zrobiłem i siny, licho wzięło młodość i urodę. Głos również. Piliśmy tam dużo dla zabawy, ktoś w kuchni pędził spirytus z obierków, no i dolewaliśmy tam różnych rzeczy, nafty, bejcy, terpentyny... całe gardło mi przepaliło. No więc, cóż mogę rzec, to życie, nawet najpodlejsze, wolałem utrzymać i tak oto zacząłem myśleć o ucieczce. Tam mało kogo pilnują, wie pan, jak kto ma ochotę zemrzeć sobie na polach tundry, to ma ku temu prawie wolną rękę. Ale nikt nie ucieka, boją się, tchórze, wierzą w bajeczki że to setki mil ziem bez ani jednej chaty... no, ja nie wierzyłem, ukradłem siekierę i trochę jedzenia i uciekłem. Wolny byłem jako ten orzeł, śpiewałem sobie, nocą zakopywalem w ziemi żeby uniknąć mrozu, jadłem słoninę i czaj z igieł, dobrze mi było, hej! Jeślibym nawet miał tam dokonać żywota to warto by było, bo przynajmniej bez kajdanów.
W przedziale było aż siwo od śmierdzącego dymu. Majkow, skończywszy opalać gołębia, nadział go na swój nóż i począł piec mięso nad ogniem, obracając je powoli.
–Tak sobie szedłem. Mówią, że fortuna sprzyja odważnym i niechaj sczeznę, jeśli to nieprawda. Niecały tydzień chyba lazłem, ot, wprost przed siebie, cholera wie w jaką stronę i już wioska! Nawet kory nie zacząłem żreć. Pomyślałem sobie na ten widok, że w sumie i tak jestem ścigany, i tak poza prawem, to czemu by się przynajmniej nie wzbogacić. Była tam jakaś lichwa, stary Żyd, przyzwyczajony był do rachowania, ale nie takiego, hehe. I znowu w drogę, za to teraz z glanc futerkiem, porządny obywatel, wiadomo, do tego z przystojną sumką w tobołku. Tak, tamtym, właśnie tamtym, dobrze się pan patrzy. Po szwy był upakowany! Niechaj skonam, jeśli panu kłamię! Szczerym złotem! Ale widzi pan, nie jestem w ciemię bity, zaraz by tamten pryk kogo zwołał i daleko bym nie uciekł. Na szczęście przez wioskę biegły tory. Pomyślałem: znowu się los uśmiechnął, tam mnie nie złapią! Co pan minę robi? Niby złapią? Nie mogą złapać, nie na torach, co to to nie bratku. Tory, widzi pan, to ziemia niczyja. Naprawdę pan tego nie wiedział? No, mi ktoś dał cynk w obozie, zaraz na początku. Sam miał się tym posłużyć, ale zdechł na suchoty, więc jemu się to nie przyda. To dopiero historia! Słuchaj pan. Poprzedni car chciał sobie zawiązać sojusz z Niemcami i zaprosił do siebie ichniego arcyksięcia, czy kogo tam mają. Ale tamten, obrażony widać o coś, powiedział, że jego noga na ziemi rosyjskiej nie postanie! Więc co na to car? Miarkuje, że ma linię kolejową z Moskwy prosto do Kłajpedy, co to jest na samej granicy. Chce wysłać tamtemu pociąg pancerny i dekret, że od teraz wały kolejowe są na tych samych prawach co morza czy ziemie pod ambasady, że to nie rosyjska ziemia. Skubany chce nawet zgotować mu przyjęcie i obrady na dworcu zamiast na dworze! Łebski jednak był ten nasz car. Też jestem łebski, pewnie bym się nadawał do takiej roboty. Mniejsza, koniec końców szwab się nie zgadza, ale dekret zostaje, młody car pewnie nie widział go nigdy na oczy, jest gdzie pewnie wpisany drobnym druczkiem i nikt nie myśli, żeby go jakoś wykorzystać. Więc byłem nietykalny, póki trzymałem się torów. I lazłem tak kolejnych parę dni, ale parszywie się to sprawdziło, musiałem schodzić z drogi pociągom, budziły mnie w nocy kiedy próbowałem spać na nasypach, no i zdałem sobie sprawę, że jakoś będę musiał zdobywać jedzenie. Nowy plan: zawędrowałem do jakiejś większej mieściny z porządnym dworcem i pierwsze co, zanim przylepił się do mnie jakikolwiek bury, lecę do kasy i kładę całe to złoto na ladę, kupuję dożywotni bilet. Ha! O tym też pan nie słyszał? Ja też nie, tak tylko liczyłem, że coś takiego mają. Chcieła jeszcze więcej ta suka w oknie, wyobraź pan sobie, mówiła, że za mało, ale stargowałem w dół, wzięła wszystko z sakwy, jeszcze musiałem dać jej futro na łapówkę bo podejrzewała, że jestem zbiegiem, córa babilońska. Ale dostałem bilet. Nie pokażę panu, tak dobrze nie ma. Ledwie się poznaliśmy, może pan być jakąś wtyką, może pan pracować dla konduktora, skąd mam wiedzieć. Sprawdził mi bilet tylko raz, na samym początku i musiałem wyrwać mu go z rąk, bo wyglądał, jakby go chciał zaraz podrzeć czy wyrzucić. Teraz za każdym razem jak go widzę to patrzy na mnie zapiekle, tak wie pan, nienawistnie. Ja wiem, że on coś knuje, chce mnie stąd wywalić. Po moim trupie. No i tak jeżdżę tu sobie. Z siedem latek.
– Nie może być... – powiedział Kuźma zdławionym głosem.
– Kiedy mówię, że tak właśnie jest. No, ale pieczeń gotowa. – Majkow spojrzał łakomie na swoje mięso i oderwawszy skrzydełko ptaka, począł je łakomie obgryzać. Na dworze zrobiło się ciemno, światło lampy igrało na jego niezdrowej twarzy.
– Hm, dziękuję... za opowieść. Ja już nie będę przeszkadzać, pójdę się chyba przewietrzyć... – Palemnik uniósł się z siedzenia może prędzej, niż wypadało, ale nie marzył o niczym więcej jak opuszczenia tego zadymionego pokoju i upiornego katorżnika.
Wychodząc obejrzał się jeszcze na Majowa, ale ten nawet się na niego nie spojrzał – zbyt zajęty był jedzeniem i rzucaniem kostek ptaka pod siedzenie. Upadając, nie wydawały żadnego dźwięku.
Kuźma, znalazłwszy się na korytarzu, odetchnął wreszcie czystym powietrzem i oparł się na chwilę czołem o zimną szybę naprzeciw. Nie wiedział co myśleć o swojej sytuacji, niepokoił go ten człowiek, chciałby uciec od niego jak najdalej, ale odsuwała go od tej decyzji grzeczność i przeczucie, że pozostałe przedziały całkiem są zapełnione. Wróciłby do Treszczewa, jeśli ten nie byłby jednak poważnie chory. Jakby na odzew tym myślom, posłyszał po swojej prawej stronie syk zapalanej zapałki. Odwrócił się – był to lekarz Rylejew, stał w dalszej części wagonu i wkładał właśnie w usta papierosa. Kuźma ucieszył się na myśl, że wreszcie się czegoś dowie, do tego zdecydowana postawa doktora, którą ten wykazał się wcześniej, dodawała otuchy.
– Dobry wieczór... – zaczał Kuźma półgłosem, bo zmiarkował, że ludzie w przedziałach mogą już szykować się do snu. – To ja, panie doktorze, Palemnik. Jak z nim?
– Palemnik? A tak. Nie jest najlepiej, ale wyliże się – odparł tamten z zmęczeniem w głosie.
– Co mu jest?
– Zapalenie płuc z pewnymi komplikacjami. Jest pewna poprawa, udało się zbić gorączkę. Podałem teraz leki nasenne. – Rylejew zaciągnął się długo, po czym wypuścił chmurę dymu, która w owej chwili zdawała się pachnieć Kuźmie tak samo jak owo palone pierze, które czuł jeszcze chwilę przedtem.
– A wybaczy pan, ja to się nie znam... ale jest to zaraźliwe?
– Owszem... – powiedział lekarz, ale widząc, że Kuźma drgnął jakby chcąc się odsunąć pospieszył z wyjaśnieniem. – Ale nie ma się pan co matwić. Jeśli do tej pory nie miał pan objawów to pewnie jest pan zdrowy. Ani pan, ani ten drugi... dżentelmen nie kaszlecie, nie ma gorączki?
– Ano nie ma... – odpowiedział Kuźma, wciąż niespokojny.
– Cokolwiek innego?
– Niee... ze spaniem mam po prawdzie trochę kłopotów, ale to wie pan, w takim miejscu... ma się rozumieć że to może się przydarzyć.
– Wobec tego nie ma zarażenia, jest pan zdrów. Mogę dać panu proszki, to naturalne, że mogła pana zdenerwować ta sytuacja. Mam jedynie nadzieję, że nie zostawił pan nic swojego w środku. Na razie objąłem ten przedział kwarantanną, no i pacjent potrzebuje miejsca, wszystko trzeba będzie zdezynfekować, jak już będzie po sprawie...
– Wszystko wziąłem ze sobą... po sprawie?
– Kiedy wyzdrowieje, naturalnie. – uspokoił go Rylejew.
– A kiedy to będzie, panie doktorze?
– W tym momencie ciężko stwierdzić, może dni, może tygodnie. Właściwie, miałem spytać. Jest może miejsce w pana przedziale? Chcę blisko nadzorować chorego, a moje dawne miejsce to szmat drogi stąd.
– Owszem, tylko... – zaczał Kuźma.
– Wybornie, wobec tego wrócę niedługo z bagażami. – nie dał mu dokończyć Rylejew i dopaliwszy papierosa, otworzył lufcik, aby wyrzucić ogarek na zewnątrz. Lecz gdy na korytarz wdarł się powiew lodowatego, nocnego powietrza, papieros poleciał na ziemię. Lekarz wzruszył ramionami, zamknął okno i odszedł.
Palemnik myślał gorączkowo, jakby tu ostrzec doktora przed dziwacznym zachowaniem Majkowa, ale zanim znalazł język w gębie, tamten był już za daleko. Bardzo nie chciał być jakkolwiek powiązany z tym człowiekiem. Miał więc po prostu nadzieję, że uda mu się nakłonić Majkowa, żeby znormalniał w nowym towarzystwie. Kuźma guzdrał się z powrotem jeszcze kilka minut, po czym wziął głęboki odech i odwrócił się. W oddali zastał go niespodziewany widok – Majkow wychylał się połową ciała zza drzwiczek i sygnalizował coś ręką.
– Co? – zapytał Kuźma cicho, nie rozumiejąc.
– Weź pan papierosa! – zachrypiał tamten i znów ponaglił go ręką.
Kuźma, uznawszy, że nic już go nie zdziwi i woli posłuchać się, niż kłócić, podniósł z ziemi niedopałek i zaniósł go Majkowowi. Drzwiczki musiały być otwarte już jakś czas, bo swąd dymu znacznie zelżał. Palemnikowi przeszło przez myśl, że jego rozmowa z Rylejewem była podłuchiwana. Niedopałek z wyciągniętej ręki trafił od razu do małego mieszka, ukrytego uprzednio oczywiście za, zdającą się mieć Bóg wie ile kieszeni, pazuchą Majkowa.
– Pan nie pali? – spytał z naciskiem, jakby nakłaniając Kuźmę do odpowiedzi twierdzącej.
– Nie, niestety... – “niestety?” przeszło mu jednocześnie przez myśl, “co ja wygaduję?” – Tytoniem pana nie poczęstuję.
– No, pal licho. Już prawie mam na calą fajkę. Trzymam na specjalną okazję. Niedługo moje urodziny, wie pan. – wyjaśnił Majkow, ponownie chowając woreczek.
– Ile pan kończy? – zapytał Kuźma raczej z nawyku, nie interesowało go to nic a nic.
– Bo ja wiem. – odparł tamten obojętnie i zamilkł na chwilę.
Kuźma spojrzał za okno, na gwiazdy, te same konstelacje które oglądał tyle razy nad swoim gospodarstwem, które pokazywał palcem Nastii i później Griszy, wykładając im ich ludowe nazwy majowymi wieczorami. Powrócił myślami do dzieci z uczuciem łączącym tkliwą troskę i dumę z tego, na jakie zaradne istotki wyrosły. Gwiazdy zdawały się mrugać jak rozbawione oczy jego dziatek i tak Kuźma, napełniony tęsknotą, nawet nie zauważył, jak zasnął.
* * * * * * * *
Obudził go gwar rozmowy, lecz w pierwszej chwili Palemnik wziął to za senne majaki, bo w przedziale było ciemno i siwo, strasznie. Po chwili jednak przetarł oczy i poznał, że to Rylejew i Majkow dyskutują o czymś, racząc się papierosami. Jednakże za szybą wciąż rozciągała się ciemność więc Kuźma, czując się wszakże wyspanym, zaczął się zastanawiać, która godzina.
– Bo ja wiem, cały ten interes to jak dla mnie próżny trud. Wiele hałasu o nic. – powiedział katorżnik po chwili milczenia. Ani on, ani jego rozmówca nie zauważyli jeszcze przebudzenia Kuźmy.
– Oczywiście, że pan tak mówi, jako nihilista. – odparł Rylejew z pewnym wyrzutem i zaciągnął się. – A guziki w koszuli po co pan zapina? Do snu trzeba będzie rozpiąć, jutro znów zapiąć... możnaby na to powiedzieć pal licho, a jednak każdy chodzi ubrany.
– Ja tam licho rozpinam, śpię wciąż w tej samej, więc przykład deczko chybiony.
– Ah, to... No, mniejsza o pana nawyki, rozumie pan mój argument. Wciąż przybywa chorych, owszem, ale nie wiemy czy będzie tak zawsze. Postęp medycyny jest obecnie tak znaczny, że w przyszłości...
– To jeszcze gorzej, doktorku. – wciął mu się w słowo Majkow – Lepiej już żeby pleniła się najgorsza zaraza i jadły nas robaki, niż żeby wszyscy mieli sobie chodzić dziarscy i rumiani. To byłoby nie do zniesienia. Zresztą, z braku udręki ludzie zaraz by sobie nową wymyślili. Ktoś nie dość rumiany? Rozstrzelać.
– Doprawdy, jest pan jak człowiek na wyścigu, który raz po raz stawia na najgorszego konia i dziwi się, że przegrywa. – mruknął lekarz ironicznie, ale wydawał się być zdeterminowany, by przekonać Rylejewa do swojej racji – Czemu od razu widzieć w tym katastrofę?
– Ha! Taki klimat, taka pogoda... My tu pogaduszki, tymczasem wstał wreszcie nasz towarzysz! – Majkow szturchnał Kuźmę pod bok wesoło. – Ejże! Nie jest z pana pacholę, żeby spać do południa! Spójrz pan lepiej na te chmury.
– Południa? Przecie ciemno jeszcze jak w... – zaczął inżynier, ale zamilkł kiedy nachylił się i obejrzał niebo. Całe było kłębowiskiem granatowoszarych obłoków. – Oj, cholibka...
– Zanosi się na nie lada burzę, co? Ha! Ten tu obecny pan galanteryjny sądzi, że nawet jak lunie, wodą czy śniegiem, to pociąg będzie jechał dalej bez opóźnień. Spieszy się na coś, biedaczyna, hę?
– Mam za kilka dni konferencję naukową w Moskwie, muszę zdążyć na przesiadkę. – wyjaśnił oschle lekarz. – To nowoczesny pociąg, niedorzeczne, żeby miał zwolnić od byle deszczyku.
– I widać jak na dłoni, że pan tu obecny nie jeździł w swoim życiu wiele. – kontynuował Majkow, wciąż zwracając się do Kuźmy a ignorując tamtego. – Bo gdyby jeździł, to by wiedział, że nasypy na tory pobudowano śmiesznie nisko i wystarczy, że jakaś rzeczka po drodze wyleje i już może człowiek pomyśleć, że płynie sobie barką po Wołdze, tylko stokroć wolniej.
– Oo, kręci pan głową, widzę. – odwrócił się do Rylejewa. – Ha, śmieje się pan. No, zobaczymy, kto ma rację. Mam nadzieję, że przygotował pan sobie wędkę, bo jak z tych chmurek kropnie, to posiedzimy tu sobie, posiedzimy dobrze.
– Na litość boską, znowu czarnowróży! Proszę przemówić temu człowiekowi do rozsądku, panie Palemnik, bo moje słowa są tu najwyraźniej mało warte. – zirytował się młody lekarz.
– Ja to tam nie wiem, za przeproszeniem, sam niewiele jeżdżę... – zmieszał się Kuźma, nie chcąc być mediatorem tego sporu. – Wiem jeno, że jeszcze u mnie to potrafiło tak lunąć, że ziemniaki z pola wymywało i spływały wszystkie do rzeki. Ktoś poszedł po rozum do głowy i łapał je siecią na ryby.
– Taak, no cóż, niczego takiego nie musimy się tu obawiać. – uciął doktor i zmienił temat. – Blado pan wygląda, panie Palemnik, kiedy pan ostatnio jadł?
– Ano, wczoraj... albo i przedwczoraj... – Kuźma wysilił pamięć, ale nie potrafił sobie przypomnieć ostatniego posiłku. – Mniejsza o to, po prostu apetytu mi brak w podróży...
– Jako lekarz przepisuję panu solidny posiłek. – zdecydowanie przykazał Rylejew, strzepując papierosa wprost na podłogę. – Wygląda pan jakby zobaczył ducha, doprawdy.
Kuźma westchnął i zdjął swoją walizę. Może znów zawodziła go pamięć, ale wewnątrz znalazł znacznie mniej zapasów, niż myślał, że spakował. Może miał jeszcze coś schowane między ubraniami – uznał, że poszuka później. Zebrał się w sobie i zaczał jeść.
– Byłby pan łaskaw? – spytał go Majkow, znacząco.
– Niech pan zje wszystko, panie Palemnik. – powiedział Rylejew i syknął na maniery katorżnika. Ale Kuźma zdążył już oderwać kawałek chleba i oddać go w chciwe ręce Majkowa.
– Będę się potem wybierał pod wagon kuchenny, może coś wyciągnę od tych skąpych kurew. Mieliśmy umowę, mnie należały się resztki z obiadów, ale teraz dają je jakimś psom pasażerów, cholerne marnotrawstwo. Jak się nie zgodzą, podziękuję im tylko za tuczenie dla mnie tych kundli i tyle z tego będzie.
Majkow pochwycił zdegustowane spojrzenie lekarza i zaśmiał się chrapliwie. Kuźma ledwie słuchał jego słów, zaaferowany przeżuwaniem kolejnych kęsów. Jego żołądek zdawał się przyjmować je jak twierdza napierające wojska, jedzenie stawało w przełyku i ciążyło w trzewiach inżyniera jak kamień. Modlił się tylko, żeby nie zwymiotować przy Rylejewie, bo ten mógłby pomyśleć, że coś z nim nie tak. Posłusznie więc jadł dalej, lecz z narastającym trudem.
– Na mnie już czas, powinienem sprawdzić stan chorego. Spróbuję też odszukać konduktora. – oznajmił lekarz, powstając. – Chciałby pan, żeby coś przekazać, panie Palemnik?
– Któremu? – wydusił z siebie Kuźma.
– Obojętnie, któremu pan chce.
– Wobec tego proszę powiedzieć Treszczewowi, że życzę rychłego powrotu do zdrowia... Ah, i byłby pan tak łaskaw zanieść mu to... – tu Kuźma wydostał z torby swoją książkę inżynieryjną i przekazał ją Rylejewowi.
– Oczywiście. W takim razie do zobaczenia później. Panu również. – odrzekł tamten i skinał wpierw Kuźmie, potem Majkowowi, już z mniejszą życzliwością.
Gdy tylko doktor zamknął za sobą drzwi, katorżnik splunął na podłogę i wypalił wiązankę przekleństw w jego stronę. Palemnik miał tylko nadzieję, że drewno zdołało wytłumić obelgi.
– Snob, elegancik od siedmiu boleści. – dokończył Majkow. – To się nam trafił, co, stary druhu? Przynajmniej machorką częstuje. Nie, żebym miał to przeciwko panu, ma się rozumieć!
Kiedy kończył mówić, dźwięk jego słów zmieszał się nagle z cichym, lecz narastającym pac pac pac. Oto na szybę pociągu, zwalniającego teraz przed jakimś tunelem, spadać poczęły zlepki śniegu wielkie jak te ptasie piórka, które zawczasu Majkow garściami zrywał ze schwytanego gołębia.
Przypominając sobie ten epizod Kuźma rzucił okiem na podłogę , spodziewając się zastać ją dalej umorusaną krwią i pierzem – ale nie! Nie świeciła może czystością, ale brunatne smugi można było wziąć jednako za zakrzepłą krew, jak i zwykłe naniesione butami błoto. Zaś po kostkach, trzewiach, piórach nie było ani śladu. Przez chwilę Palemkow, skonfundowany, analizował swoje wspomnienia ze smarszczonym czołem przeczywając, że może całe to zabicie i pieczenie ptaka było jedynie jakim koszmarem sennym który, wciąż zaspany, wziął omyłkowo za prawdę. Ale pamiętał to tak wyraźnie... wewnętrzny konflikt wprawił go w głęboki stan konsternacji i rozkojarzenia, do tego stopnia, że gdy pociąg wtoczył się nagle do ciemnego tunelu Kuźma przez sekunde miał pewność, że albo oślepł, albo umarł.
Tunel nie był długi, a gdy wyjechali, ciężkie płatki wznowiły swój baraż na okno ze zdwojoną siłą. Szyba poczęła oblepiać się śniegiem, przywracając stopniowo mrok z którego moment wcześniej wyrwał się przedział. Odległe niebo rozdarł najpierw błysk, potem grzmot.
– Oho! Ładnie się zapowiada. – Majkow uśmiechnał się złowrogo. – Prawdziwa stepowa burza, prędko nam nie odpuści. W obozie mawiano, że udobrucha taką tylko ofiara.
– Co takiego? – spytał Kuźma, nie rozumiejąc.
– Ofiara z krwi.
* * * * * * * *
Lekarz wrócił do przedziału po nieokreślonym czasie ze zmęczoną, bladą twarzą. Kopcący płomień lampki igrał odblaskiem na jego okularach.
– Jakie wieści? – pozwalając Rylejewowi usadowić się na miejscu, przełamał ciszę Kuźma.
– Nastąpiła... pomyłka. – westchnął tamten. – Powinienem był przewidzieć... objawy były przecież tak widoczne...
– Słucham? Co jest Treszczewowi? Gorzej mu? – dopytywał się dalej zmartwiony Palemnik.
– Gorzej, ha! – lekarz wydał ironiczny, zachrypnięty śmiech. – Tyle lat praktyki i wciąż pomyliłem się w diagnozie. To żadne zapalenie płuc, Treszczew umiera na mór.
– Bajeczne, naprawdę udane! – wykrzyknął niespodziewanie Majkow – I co, może będzie go pan jeszcze leczyć, kochaniutki? Może ma pan co na mór w tej swojej torebeczce? Ha, wyleczy go pan? A Palemnika... a siebie?
– Stul pysk. – Rylejew odparł wściekle. – Nic nie wiesz o moim fachu, nic nie wiesz o ludzkim cierpieniu, a masz czelność śmiać się teraz, gdy umiera człowiek.
Majkow nie odpowiedział, przez ciemność nie dało się odczytać jego wyrazu twarzy. Warstwa śniegu na szybie pogrubiła się jeszcze, tylko niekiedy części czapy odrywały się od naporu wiatru i na chwilę odsłaniały fragment krajobrazu, teraz wypełnionego wirującymi kłebowiskami zamieci. Rozległ się kolejny grzmot, teraz znacznie bliżej.
– Zresztą, poczyniłem wszelkie środki ostrożności. – z westchnieniem, już spokojniej, powiedział lekarz, nie zwracając się do nikogo konkretnego. – Jego przedział jest objęty kwarantanną, powiadomię o tym zarządcę pociągu. Nie miałem bezpośredniego kontaktu z pacjentem, zdezynfekowałem narzędzia.
– A my... – nieśmiało zaczął Kuźma, nie chcąc prowokować znów gniewu Rylejewa – Byliśmy z nim wszak w przedziale...
– We wczesnych stadiach choroby nie bywa ona zaraźliwa. – objaśnił doktor, strzelając złymi oczami w stronę Majkowa, który teraz chichotał w kącie i mamrotał coś pod nosem, może “mówiłem... mówiłem...”
– Czyli nic nam nie będzie? – kolejna błyskawica, donośny trzask po kilku sekundach – Na pewno?
– Nic, proszę już o tym nie myśleć. – po czym, wyczytujac kolejne pytanie w oczach Kuźmy – Ale dla starego Treszczewa wybiła już, niestety, godzina. Nie mam czym go leczyć, ja... Podałem mu morfinę, wcześniej i tak był ledwie przytomny w gorączce. Przynajmniej nie cierpi. Do jutra powinno być po wszystkim.
– Och. – powiedział Palemnik, nie mógł się zdobyć na nic więcej. Zamieć wzmogła się jeszcze.
* * * * * * * *
W nocy pociąg zatrzymał się na stacji o lokalizacji niemożliwej do rozpoznania, nie tylko przez śnieżną zaspę na informacyjnej tablicy, ale także krajobraz całkowicie pogrążony w ciemności, czerni zakłóconej jedynie przez spływający z nieba śnieg, teraz rzadko, leniwie, ale wciąż wielkimi płatkami. Kuźma miał wrażenie, jakby to dusze zmarłych spadały teraz na uśpioną ziemię. Silnik został wygaszony, zapewne czekano na węgiel. Lokomotywa wydała kilka przeciągłych stęknięć, a potem zamarła wreszcie, zdając się opadać na szyny jak zmęczony koń który, uginając nogi, pada na siano w stajni. Zza okna słychać było głosy ludzi krzątających się na stacji, ale widoczność była ograniczona. Lecz poza tymi dalekimi okrzykami panowała w przedziale głęboka cisza. Paradoksalnie, po tylu (ilu już to?) dniach głośnej jazdy i niedawnej burzy z piorunami, to owa cisza dudniła najdonośniej w uszach Kuźmy, nie dając mu zmrużyć oka. Zamienił się więc miejscami z Majkowem i, zdoławszy oczyścić część okna, od godziny bezcelowo wbijał oczy w noc.
Starał się wysilić słuch na tyle, by zrozumieć słowa ludzi na stacji, ale zdawały się one znajdować tuż poza granicą słyszalności. Głośniejszy od nich był jego własny oddech i bicie serca, teraz zdające się łupać jak kościelny dzwon albo bęben trubadura. W końcu jednak doczekał się, nieznajomi musieli zbliżyć się do jego wagonu, gdyż zaczął łapać wpierw fragmenty, potem całe zdania rozmowy dwóch mężczyzn.
– Ano, tylko do Michaiłowa mieliśmy dociągnąć na tym węglu, tedy tak mało przyweźli. Pal ich licho, taki ziąb! – powiedział pierwszy z nich, tubalny, basowy.
– Nie mogli przewidzieć, że tak zetnie mrozem. – odparł drugi, wyższy, niemal chłopięcy.
– Ja już od wczoraj wiedziałem, że się zanosi. I jak lunęło! Jak pieczęć janowa. – dobyło się kilka klaśnięć, być może tamten poklepał się po udach. – Mogli dowieźć więcej, żeby to jedną bryczkę, iiii...
– Ścięło wodę w moment, na oczy widziałem jak para na kotle zamarzała. – zauważył młodszy głos w zamyśleniu, nie zważając na pieklącego się towarzysza.
– Cały pierdolony transport poszedł żeby tylko odtajać tę pierdoloną bryłę, a teraz sobie tu dupy odmrażamy! Żeby tylko to! Zasrana wajcha...
– Szkoda gadać. Mają przysłać części, na wszelki wypadek.
– Drogę zasypało, nie zdziwię się jak będą czekać do ranka, jak się przeczyści. Do diabła z tym, zamiast trzymać zapas tu, na stacji....
– Małe miasteczko.
Mówili coś jeszcze, ale w swoim spacerze wzdłuż wagonów oddalili się na tyle, że ich słowa na powrót zaczęły Kuźmie zlewać się ze sobą i niknąć w jego oddechu.
Posłyszawszy wzmiankę o mechanicznej usterce Kuźma, czując, że nie może liczyć na sen, postanowił przespacerować się do lokomotywy i kto wie, może jego wiedza inżynieryjna przysłuży się czemuś i pociąg ruszy dzięki niemu rychlej. Zdeterminowany tymi myślami, powstał ze swojego legowiska ostrożnie, by nie pobudzić współpasażerów, po czym równie uważnym ruchem uchylił drzwi i wymknął się na korytarz. Z westchnieniem ulgi rozprostował nogi w długich krokach. Idąc, niekiedy zaglądał sobie przez lufcik do jakiegoś przedziału, przez sekundę kontemplując ułożone tam postacie, którym spod narzuconych jak kołdry pledów i kożuchów wystawały jedynie białe twarze powykrzywiane sennymi marami. Przez delikatną mgiełkę osiadłą na szkle ludzie ci wydawali się być bezimiennymi topielcami, unoszącymi się w bezruchu pod taflą przejrzystego jeziora przenikanego księżycową łuną. Widok ten napełniał Kuźmę jakąś nabożną zgrozą, i czasem wzdrygał się i odchodził szybszym nieco krokiem, ale zaraz coś nakazywało mu znów przystanąć i rzucić okiem w kolejny przedział. Nie wiedział, ile czasu tak szedł, ale w końcu wagony pasażerskie ustąpiły miejsca kilku wagonom technicznym, aż wreszcie w ostatnim z nich, poprzedzającym lokomotywę, zastał żywe, przytomne dusze. Na mnogich drewnianych skrzynkach spiętrzonych pod ścianą nieznana ilość pracowników zorganizowała sobie posłania. Dziurawe materace i szmaciane sienniki zalegały wyżej i niżej, jakby tarasowe ogrody Babilonu stały się nagle domem niezliczonej gromady ubóstwa. Leżanki odznaczały się niejakim indywidualizmem, przy niektórych stały zdjecia oprawione w ramki, był stosik książek czy serweta z malutkim wazonikiem, w który ktoś wetknął pęk zeschniętych teraz i sczerniałych kwiatów. Większość tej załogi musiała teraz zajmować się innymi zadaniami, zapewne należeli do niej właściciele dwóch głosów spacerowiczów, których usłyszał wcześniej Kuźma. Teraz stróżami całego ich skromnego dobytku był konduktor w rozchełstanym mundurze oraz otyły chłop o jasnych, białych niemal włosach, siedzący mimo chłodu bez koszuli – grali teraz w karty na większej skrzynce, używając dwóch mniejszych jako siedzeń.
– Ekhem. – odchrząknął Palemnik, gdyż tamci, zajęci grą, nie spostrzegli jego wejścia. – Mogę panów przeprosić?
– Czego tu... – zaczął konduktor, unosząc wzrok znad kart, lecz zaraz zreflektował się i dokończył niezdarnie. – ...mogę panu pomóc?
– Posłyszałem jakiś czas temu dwóch robotników pociągu, jak mówili o jakiej usterce technicznej lokomotywy. – wytłumaczył szybko Kuźma, który lepszą część drogi myślał o tym, co powie – Tak się składa, że jestem z zawodu inżynierem i zajmuję się naprawą maszyn parowych...
– Aha. – odparł tamten i zwrócił oczy na powrót w wachlarz kart. Białowłosy chłop potarł podłużną bliznę na boku głowy i zapalił papierosa, przez cały czas wlepiając w Kuźmę jedno kaprawe oko.
– Ja... – kontynuował Palemnik, zbity stropu, czując się coraz bardziej nie na miejscu, stojąc tak przy dwóch siedzących mężczyznach – Ja chciałem zaoferować moją pomoc, moje skromne umiejętności mogą się, wydaje mi się, tutaj przydać.
– Nie powinien pan tu być, drogi panie. – zbył go znów odziany w granat oficjel.
– Wiem, nie chcę się absolutnie narzucać, pomyślałem tylko...
– Wszystko mamy pod kontrolą. – uciął konduktor. – Nie widzi pan? Serce.
Wyłożył przy tym kartę na stosik innych kart, a jansowłosy chłop syknął przez zęby zaciśnięte na papierosie.
– Czy wobec tego mogę spytać, kiedy odjeżdżamy? – nalegał Kuźma, którego zaczęła denerwować obojętna postawa rozmówcy.
– Może pan pytać do woli, ale to nie mnie odpowiadać. Pik bije serce. – od razu po wyłożeniu karty oponenta znów przykrył jego figurę swoją.
– W takim razie komu?
– Kierownikowi pociągu.
– A gdzie go znajdę?
– Wykuł se przerębel, kąpie się w bojlerze. – powiedział konduktor, zlewając nieco słowa. Dopiero teraz Palemnik poznał, że pewnie jest pijany.
– W takim razie jeśli zabraknie fachowców do zepsutej wajchy, proszę mnie powiadomić, Kuźma Maksymicz Palemnik w wagonie 22. – wycedził sfrustrowany inżynier, obracając się na pięcie z urażoną nieco dumą. – Do widzenia.
– Znajdź pan lepiej ciepły kąt, dobrze będzie jak dotoczymy się do Morszyna do końca roku. – usłyszał głos za sobą. Zdawało mu się, że powiedział to milczący dotąd robotnik o płowych włosach.
– Słucham? – spojrzał się za siebie Palemnik. Ale zastał tylko wrogie i obojętne spojrzenia, które kazały mu opuścić wagon.
Szedł korytarzem miotając wszelkie klątwy na tamtą dwójkę i ich durne karty, które mieli w wyższym poważaniu od trosk pasażera, na kierownika pociągu za jego nieobecność, na biurokrację carską ogólnie, tryby machiny która powstrzymywała go w jego mniemaniu od zobaczenia żony, machiny której on, mimo wykształcenia, nie mógł zrozumieć, ani popchnąć do pilniejszego działania.
W swojej egzasperacji nie poznał nawet, że przeszedł niemal cały pociąg, że zbliża się do swojego przedziału. Oprzytomniał nagle, gdy wydało mu się, że pochwycił w mijanym przedziale jakiś dźwięk. Przystanął i począł nasłuchiwać. Po chwili dźwięk się powtórzył, coś jakby rzężenie i strudzony stęk.
Na palcach i z przestrachem potęgowanym szczególną atmosferą uśpionego, nieruchomego pociągu, Kuźma zbliżył się do dzwi zza których dobiegał odgłos. Okienko było zaparowane, przetarł je więc ręką. Gdy zajrzał do środka, włos zjeżył mu się na karku, gdyż napotkał dwoje oczu wpatrzone wprost w niego, oczu przeraźliwie wybałuszonych, otwartych szeroko jak u szaleńca. Dopiero po kilku długich sekundach odmierzanych przez ciężkie jak dzwon bicie serca, Kuźma zorientował się, że rysy twarzy posiadacza owego straszliwego sporzenia są mu znajome – był to Treszczew, ale zmieniony wielce, z twarzą siną i zastygłą w grymasie cierpienia. Leżał na trzech siedzeniach, rozebrany i przykryty jakimś kocem, wpatrując się pusto w szybą, unosząc i opuszczając z mozołem suchą, starczą pierś.
W jego mimice zaszła wtem jakaś zmiana. Oczy zmrużyły się, koncentrując na Kuźmie, usta zaczęły niemo szeptać jakieś słowa. Treszczew z widocznym bólem uniósł, rękę pokrytą czarnymi wybroczynami, jakby gestem chciał przywołać inżyniera do środka.
Kuźmie stężały wszystkie mięśnie, jakby zapuścił korzenie w posadzkę, ale błagalny, żałosny wyraz starca przymusiły jakoś jego współczującą wolę i moment później zastał on swoją rękę naciskającą na klamkę. Drzwi puściły z lekkim skrzypnięciem i z wewntątrz dobył się kwaśny fetor który zmusił Palemnika do zasłonięcia twarzy koszulą. Mimo tego drobnymi krokami, jakby obawiał się, że niopatrznie trąci o coś i od tego się zarazi, podszedł powoli do starca. Dopiero gdy był pół metra od niego w nierównym oddechu Treszczewa pochwycił jakieś słowa, powtarzane z zapamiętaniem, żeby nie powiedzieć – obłędem.
– Muszą się dowiedzieć... muszą się dowiedzieć... muszą...
– Kto musi? To ja, Palemnik, kto musi się dowiedzieć, o czym?
– Dzieci o... mojej śmierci. – wypluły z trudem obrzękłe wargi chorego.
– Nie umrze pan, spokojnie, zaraz powiadomię Ryjelewa i on... – zaczął uspokajać go Kuźma, walcząc z dwoma instynktami: ściśnięcia ręki Treszczewa dla dodania mu otuchy i ucieczki z morowego, złego powietrza przedziału. – Ale na wszelki wypadek mogę... tylko jaki adres, proszę powiedzieć, słyszy mnie pan? Jaki adres?
Syk, który wydostał się z ust starca, mógł być adresem, wypowiedzianym cicho, zbyt cicho by mógł go zrozumieć Kuźma, lub też dźwiękiem duszy opuszczającej schorowane, umęczone ciało. Jedno było pewne – Treszczew skonał. Jego ręka opadła bezwiednie na przeg siedzenia, a palce zacisnęły się w ostatnim refleksie, jak nogi okropnego pająka.
Palemnik chciał potrząsnąć ciałem, wydobyć z niego choć jeszcze jedną iskrę, jeden moment życia, by Treszczew mógł dopowiedzieć swoją wiadomość, dać mu możliwość odszukania jego rodziny. Ale wiedział, że dotknięcie tej plugawej, spotniałej skóry przypieczętowałoby dla niego taki sam zabójczy los. Kuźma przeżegnał się i zapłakał, po części za człowiekiem który opuścił ten świat na jego oczach, po części z palącej jego trzewia bezsilności, niepewności i strachu.
Dopiero gdy usłyszał zbliżający się turkot kół i trzaskanie bata, znak, że zbliża się węgiel na dalszą podróż, umknął z przedziału i po chwili wślizgnął się z powrotem pod swój kożuch. Poruszał się jak złodziej, z ciężkim sumieniem, choć sam nie wiedział czemu. Miał wrażenie, że gdyby obudził lekarza, ten spostrzegłby, że Kuźma złamał jego kwarantannę i obwiniłby go za śmierć pacjenta. Ale nie musiałby tego robić – Palemnik obwiniał się już sam. Wkrótce, zwabiony być może zapachem śmierci, zjawił się jej brat, sen.
* * * * * * * *
– Bilety do kontroli – ocucił nagle Kuźmę nachalny głos konduktora.
Półprzytomny, zaczał klepać się po kieszeniach surduta, jednocześnie rozklejając zaspane oczy i kierując je na stojącą w drzwiach umundurowaną postać. Był to bez wątpienia ten sam konduktor, jakiego Kuźma widział tej nocy – jego czerwonej twarzy o rozłożystych wąsach nie dałoby się pomylić z żadną inną – lecz teraz, ledwie po kilku godzinach, człowiek ten doprowadził się do porządku, zapięty miał każdy guzik i nie było u niego ani śladu libacji. Ponadto, żywe oczka pod krzaczastymi brwiami, celując w Palemnika, nie zdradzały żadnego znaku rozpoznania go, jakby poprzednia noc i dopytywania o stan techniczny pociągu nie miały w ogóle miejsca.
Sondujący wzrok konduktora padł na Rylejewa, ten zaś pokazał swój dokument i zapytał ze słabo ukrywanym gniewem:
– Można wiedzieć, jakie mamy opóźnienie? Spieszę się na konferencję naukową do Moskwy. Będę musiał zawczasu powiadomić organizatorów o moim ewentualnym spóźnieniu – wypalił.
– Na tą chwilę nie mogę tego niestety szanownemu panu powiedzieć. Za wcześnie, żeby stwierdzić, może nadgonimy. – ze spokojem i rutyną w głosie odrzekł konduktor.
– Nie mogę się zadowolić taką odpowiedzią! Rozumie pan, moja konferencja to nie przelewki, jeśli nie...
– Mogę panu jedynie przekazać najserdeczniejsze kondolencje ze strony maszynisty, że nie może jechać pełną parą, kiedy na torach zalegają bryły lodu. Teraz poproszę bilet pana... – nieporuszony, zwrócił się do Kuźmy.
– Co za impertynencja! Ja to zgłoszę... – wydusił Rylejew, ale kiedy poznał, że tamten nie zwraca na niego uwagi, zapalił papierosa i zaciągnął z pełnym pogardy grymasem.
W tym czasie Kuźma zdołał odszukać swój wymięty papierek i okazać go konduktorowi. Niewinnie, chcąc jakby przymilić się po wybuchu lekarza, zagaił:
– A pozwoli pan, że spytam... ma się rozumieć, jeśli jest pan w stanie stwierdzić, to chciałbym się dowiedzieć... tak mniej więcej, rzecz jasna, kiedy mniej więcej będzie ta moja stacja, Morszańskie Wody?
– Na bilecie ma pan do Morszyna nie żadnych Wód. – skwitował obojętnie konduktor i zwrócił się teraz do Majkowa, tracąc swój profesjonalny ton. – A ty, stara szelmo, myślisz, że jesteś lepszy? Pokazuj bilet!
– Dupę panu mogę pokazać, panie oficyrze! – zaśmiał się włóczęga – Jak pan zajrzy tak o, głęboko, może pan i bilet wypatrzy!
– Protokoły mówią, że ma pan okazać dokument za każdym razem, kiedy urzędnik o to pana prosi. Sprawdziłem! Już nie pójdę na te pana łgarstwa, jeśli będę musiał to wezwę ludzi, żeby pana przeszukać! – przy tych słowach już nalana cera konduktora nabiegła jeszcze bardziej purpurą.
– Mógłbym się bronić... ha, mógłbym nawet zabić pana i pana ludzi gdybym zechciał. – uśmiechnął się paskudnie i puścił oczko – To ziemia niczyja, pamięta pan? Pana trzymają w ryzach protokoły, mnie nie ima się żadne prawo!
– Zobaczysz jeszcze... – zaczął i zrobił krok w stronę Majkowa, jakby chciał go wystraszyć, ale tamten ani drgnął. To nieco zbiło konduktora z pantałyku. – Jesteś mi tu, Majkow, miły jak wrzód na wątrobie, skaranie Boskie mam z tobą...
– Nie szarp się, oficyrku, bo udusisz się łańcuchem! – znać było, że Majkow bawi się przednio, że czerpie wielką rozkosz z rosnącej wściekłości oficjela.
– Przepraszam, a gdybym mógł jeszcze na chwilę poprosić... uniżenie o pana uwagę, w kwestii tego Morszyna to... – wciął się Kuźma, nachylając ciało tak, by zwrócić na siebie uwagę konduktora.
– Ach – tamten wetchnął i rzucił, niezbyt grzecznie. – Co z nim?
– No, z Morszańskimi Wodami tak dokładniej, widzi pan, jadę już wiele dni, a wciąż nie wiem, ile właściwie... – jąkając się nieco, wciąż tym samym miękkim tonem kontynuował Kuźma. Nawet posturą nie chciał zrobić nic, co mogłoby sprowokować konduktora.
– Powiem panu tak: pierwsze słyszę o takiej stacji. Jak pan chce do Morszyna prędzej czy później dojedziemy, jak koniecznie do Wód, to może pan wysiąść, mi to obojętne. – starcie z Majkowem musiało kompletnie wyprowadzić go z równowagi, konduktor postradal wszelką profesjonalną uprzejmość i odpowiadał z grubiańską irytacją.
– Ale, skoro...
– Dosyć. Niejeden mi pasażer lizał pośladki licząc, że się złotem zesram. – poprawił poły munduru i obrócił się z zamiarem wyjścia. – Nie moge w tej sprawie pomóc. Jeśli to wszystko...
– Właściwie, mam przykry obowiązek poinformować pana, że kilka przedziałów dalej znajduje się bardzo chory człowiek. – nieoczekiwanie odezwał się Rylejew.
– Tak?
– Nie inaczej. Obywatel senior Treszczew. Jest obecnie pod moją opieką, ale radziłbym opieczętować jego przedział, żeby nie wszedł tam przypadkiem ktoś postronny. Jego choroba jest wysoce zaraźliwa i niebezpieczna.
– Ah, jak pan tam będzie proszę zobaczyć jego bilet na własne oczy, jest to Morszańskich Wód! – pisnął Kuźma za wszelką cenę nie chcąc zdradzić, że wie cokolwiek o śmierci starca.
– To ciekawe. – po pauzie, z kamienną twarzą odrzekł konduktor. – Bo dzisiaj rano zabraliśmy z przedziału świeże zwłoki pewnego człowieka, a na dokumentach miał, wypisz wymaluj, Treszczew. Może jakiś krewny?
– To on. Choroba musiała postąpić tak szybko... – powiedział cicho Rylejew. Majkow zachichotał z rogu i wymamrotał coś do siebie. Po sekundzie lekarz zreflekował się i wykrzyknął – Ale nikt go bezpośrednio nie dotykał?!
– Oj tam zaraz bezpośrednio. Musieli wrzucić go chlopcy na taczkę i tyle. – wzruszył ramionami konduktor.
– Gdzie jest teraz? Gdzie są ci ludzie?! – lekarz aż wstał z miejsca i wyglądał, jakby chciał potrząsnąć oficjelem – Czy zdaje sobie pan sprawę, jakie mogą być tego konsekwencje?
– Pan usiądzie. – uciał tamten na tyle stanowczo, że Rylejew natychmiast posłuchał jego rozkazu. – Sprawa zostala załatwona zgodnie z protokołem. Obywatel Treszczew trafi do ostatniego wagonu, gdzie zostanie przygotowany do pogrzebu. Jego zwłoki są traktowane z należytą godnością.
– Nie rozumie pan ani joty z tego co mówię! On miał mór, zarazę morową, słyszy pan? Teraz mają ją pana ludzie, może i pan również!
– No niech już będzie. Pójdzie pan ze mną, co? Zobaczy pan sam, że nie ma powodów do obaw. Żeby to pierwszy raz trafił nam się nieboszczyk. – konduktor zdawał się puszczać ostrzeżenia lekarza mimo uszu. – Ale jak się pan poczuje spokojniej, że coś tam pan sobie zbada, coś pomierzy, to zapraszam serdecznie, pan przodem.
– Tak... tak będzie najlepiej. – Rylejew wstał znowu, sięgnął po swoją torbę i chwilę później zniknął w korytarzu.
– Jeszcze się z tobą policzę Majkow, psisynu... – warknął jeszcze za siebie konduktor i także opuścił przedział.
Kolejną godzinę Palemnik przejechał w milczeniu. Zapadł się w sobie, w swoich myślach, nie odwracając się nawet w stronę Majkowa, czując napływ odrazy do tego człowieka, jakby to on był winny śmierci Treszczewa, albo może dlatego, że niejako reprezentowal sobą ten parszywy świat brudu, bólu i zarazy do którego wrzucony został mimo woli sympatyczny, edukowany, Bogu ducha winny staruszek. Kuźma toczył bój ze swoimi wątpliwościami. Czy mógł był zrobić coś, żeby ocalić Treszczewa? Poszukać wcześniej pomocy lekarskiej? Czy zaraził się od niego? Pal licho jego zdrowie, ale jakżeby miał w takim stanie odwiedzić swoją żonę, wystawiać na próbę jej i tak wątłe siły? Jak potem wrócić do dzieci? Czy jeśli przeżyje, będzie skazany na życie na wygnaniu, jak trędowaty, w trosce o dobro swojej rodziny? Nie mógł odpowiedzieć na żadne z tych stawianych przed sobą pytań, a jednak pytał dalej i pogrążał się w coraz czarniejszych myślach, w coraz bardziej grobowych i ponurych scenariuszach.
Jak przez mgłę zauważył, że Majkow otworzył okno i wytknał za nie rękę z jakąś blaszaną miską. Na zewnątrz mżył deszcz ze śniegiem, na tyle obficie, by w ciągu kilkunastu minut miska napełniła się mniej więcej do połowy wodą. Kuźma mlasnął mimowolnie ustami i zdał sobie sprawę, jak suche i spierzchnięte są jego wargi. Zajrzał prędko do bagażu, ale nie odszukał tam żadnego napoju poza mocną śliwowicą na spirytusie. Myśl o piciu jej teraz nie była zachęcająca, wolał przełknąć dumę i poprosić nielubianego towarzysza podróży o łyk z miski.
– Boże broń! – Majkow spojrzał się na niego dziwnie. – Co też z panem? Toby doktorek zaraz panu powiedział, gdyby tu był. Przecież mikrob czai się w deszczówce! Zaraz by pana zdjęła zaraza jak dziada Trzeszczewa.
Kuźma skrzywił się, słysząc przekręcone nazwisko świętej pamięci zmarłego, ale dał się przekonać i odczekał kolejny kwadrans, podczas którego Majkow rozstawił, jak kiedyś, lampkę i postawił na niej naczynie, by woda się przegotowała.
– A skąd ten mikrob wziął się w deszczu? – zapytał Kuźma, żeby zająć czymś czas oczekiwania i odwlec skoje myśli od palącego go nagle pragnienia. – Toć w chmurach sobie mieszka?
– Bo ja wiem, wyglądam panu na uczonego? – odparł tamten mieszając wodę cynową łyżką, jak zupę bez żadnych składników – Może się z dymem niesie do góry, miesza się tam z chmurami i spada nam teraz do misek.
– Ale jak trafia do onego dymu?...
– Palemnik, lubię pana, ale jak pan dalej będzie głupie pytania stawiał, to stracę cierpliwość. – uciął Majkow.
Chwytając brzeg blachy przez swój wytarty płaszcz, nalał Kuźmie do manierki nieco parującego, ciepłego płynu. Kiedy ten pił, nagle rozległ się cichy jęk dobiegający jakby spod siedzeń. Majkow westchnął, odczekał chwilę, nasłuchując, po czym, gdy jęk się powtórzył, wetknął sobie głowę między kolana i powiedział głośno:
– No już, niech ci będzie, wyłaź!
Rozległ się chrobot ciała ciągniętego po posadzce. Kuźma w panice przeskoczył na siedzenia po drugiej stronie, nieomal przewracając lampę z resztką gorącej wody. Przyciskając do siebie manierkę, ze zgrozą wpatrywał się na to, co wydostawało się powoli spod nóg Majkowa, niewzruszonego tym wcale.
Pojawiły się najpierw ręce, zwinne palce oplotły nogi jednego z siedzeń i pociągnęły dzięki temu do przodu resztę ciała. Głowa tej istoty, która musiała być przecież człowiekiem, była całkiem łysa i jakby zabliźniona, przypominała bardziej zmarszczoną skórę łokcia niż potylicę. Zamiast uszu po bokach znajdowaly się niewielkie kratery wiodące gdzieś wgłąb czaszki. Odzieniem dla owej szkarady były łachmany, jeszcze bardziej nawet zniszczone niż te, które nosił Majkow. Człowiek wywlekał się dalej z żywym zapałem, ale tam, gdzie Kuźma spodziewał się ujrzeć nogi, postać już się skończyła – był to kaleka, amputant. Postawił się on zaraz na kikuty, przytrzymując rękami dla balansu i odsłaniając w pełni przed Palemnikiem swoje zniekształcone, poparzone oblicze. Z obliczem tym kontrastowały piękne błękitne oczy, wielkie jak u dziecka, patrzące z łzawym, łagodnym wyrazem. Jednak zatrzymały się tylko na sekundę na twarzy Kuźmy – zaraz strzeliły łakomie w stronę miski, a w ślad za nimi powędrowały i chwytne ręce.
Nieoczekiwanie, Majkow zamachnął się i uderzył płazem dłoni w tyl głowy nieszczęśnika, po czym pokazał mu palcem na Kuźmę.
– Mitka, do diabła! Co to za maniery, nie widzisz, że mamy gościa? Ty od razu z tymi swoimi chciwymi łapskami, nawet się nie przywitasz!
– Ależ, nie ma potrzeby... – zaczął Palemnik, dalej zdjęty strachem, nie wiedząc, co począć. Ale zanim mógł powiedzieć coś jeszcze, kaleka już opuszczał się z trudem na rękach w niezgrabnym pół–ukłonie.
– Kłaniam się uniżenie szanownemu panu. Nazywam się Mitka Gubanow. – błękitne źrenice powędrowały ku Majkowowi, nie zdradzając żadnej pretensji w związku z uderzeniem. – Czy mogę się napić, Ilio Wasiliczu?
– Tak tak, na sucho twój śpiew jest zawsze tak paskudnie zachrypnięty! – zapiał katorżnik przewracając oczy, jakby chciał konfidować Palemnikowi, jakie to skaranie ma z Mitką. – W tym czasie, proszę zerknąć sobie pod siedzenia. No już, nie wstydź się pan! To nad wyraz interesujące. Urządził się tam jak cholerny panicz na włościach, jeździ tutaj dłużej nawet niż ja.
Zdjęty wstrętem Kuźma wzdrygnął się aż, ale tamten nalegał, więc w końcu, kładąc się na boku na siedzeniach, opuścił głowę i zajrzał na wskroś na wnękę po drugiej stronie. Okazała się ona być dużo głębsza, niż mógł podejrzewać, mierzyła do ściany bez mała osiem czy dziewięć łokci. Kaleka mógł pewnie położyć się całkiem na płask i dalej nie zdradzać się w jakikolwiek sposób podróżującym. Przez chwilę pomyślał Kuźma o tym, że przez wszystkie te dni, które minęły, przez cały ten czas w przedziale, zaraz za jego nogami żył, oddychał, leżał ten człowiek.
Rzeczywiście uczynił on wszystko, by zrobić z wnęki namiastkę normalnego pokoju, zważywszy na wysokość owego “pomieszczenia” nie większą niż dwa łokcie. Było tam legowisko urządzone z parcianego worka napełnionego pierzem, kilka zakurzonych butelek z jakimiś podejrzanymi substancjami, skromne stosiki ubrań złożonych w kostkę. Jednak wnęka miała też w sobie coś z jaskini dzikusa – wszędzie leżały ogryzione kości, zalegały ciemne kałuże, podloga umazana była brudem.
– Nieźle, co? – zagaił Majkow – Potrafi przesiadywać tam całymi dniami, nie pisnąwszy nawet słówka, nie wystawiwszy choćby czubka palca na zewnątrz! Ma mnóstwo czasu, by wymyślać dla mnie nowe piosenki. O, napił się już! Zaraz nam zaśpiewa. Ale może jest pan jeszcze czegoś ciekaw? Mitka z chęcią opowie, ma również dar krasomóstwa, piekielnie dobrze opowiada. Proszę zapytać go, jak stracił nogi!
– Jak... jak stracił pan nogi? – posłuchał się Kuźma.
– Ach – westchnął kaleka, unosząc oczy znad miski, z której pił właśnie bezpośrednio mimo, że musiała być nie lada gorąca. – To doprawdy nieciekawe. Zaciągnąłem się na ochotnika na początku wojny japońskiej, miałem szesnaście wiosen, ale udawałem starszego. Jakże głupi byłem... i naiwny. Ale dostałem karabin do ręki, srebrnego rubla do kieszeni, pocałunek od pani matki i ruszyłem, myśląc, że idę na przygodę. Wyobrażałem się sobie jako świętego Jerzego, silnego, pięknego, umajonego kwiatami, stającego do boju z orientalnym smokiem. Nie miałem pojęcia, gdzie jest Japonia, ani czemu właściwie z nią walczymy, ale inni opowiadali, mówili, że ludzie tam są kanibalami, że gotują wrogów żywcem, że mają małe, czarne oczy jak robaki, ukryte głęboko w czaszce tak, że niemal ich nie widać. Wierzyłem w to wszystko i jeszcze bardziej zapalało mnie to do walki, chciałem pomścić wszystkich tych rosyjskich braci ugotowanych żywcem i zjedzonych...
Mitka zamilkł na chwilę i jakby rozmarzył się, myśląc o ferworze swoich młodzieńczych uczuć, lecz po chwili jakby otrząsnął się z tego i dokończył szybko:
– A stało się tak, że stanęliśmy do pierwszej bitki i nasza rosyjska armata chybiła i urwała mi nogi.
– Ha! Ironia losu, nieprawdaż? – powiedział wesoło Majkow, który najwyraźniej słyszal tą historię nieraz i znajdował ją wysoce ucieszną. – Ich własna armata! Nawet nie skubnął japońskiej krwi swoją szabelką! Widzi pan, ja przynajmniej miałem w tej swojej katordze namiastkę sprawiedliwości, jakkolwiek by tej damy psubraty biurokraci nie gwałcili. Ale Mitka naprawdę wygrał na loterii bycia najbardziej udupionym. Za to tak go lubię. Nie, to łgarstwo. Lubię go za jego śpiew, jego pląsy! Ach, ale jeszcze ich pan nie widział!
– Proszę, nie... – wydusił Kuźma, czując się jakby trafił na jakiś koszmarny karnawał, albo i do Piekła. Nie mógł słuchać tych rzeczy, pękało mu serce.
– Nie? Wiem, pewnie ma pan ochotę na jeszcze jedną historię! Zapytaj pan Mitkę, jak się tak poparzył na skwarka.
– Boże, daj mi pan święty spokój... – bronił się Palemnik.
– Ale nudziarz z pana, no, sam go spytam. Mitka, kochasiu, powiedz no, jak spaliłeś się na skwarka?
– To doprawdy nieciekawe. Nieługo po tym, jak armata urwała mi nogi, ogłoszono u nas odwrót i jakiś żołnierz, dobra dusza, wziął mnie na plecy mimo, że widział, że jestem umierający, mimo, że sam się naraził... Musial mnie tak nieść dobrych parę mil po trudnym terenie przełęczy Motien, własną koszulą owinął mi nogi, cokolwiek z nich zostało. Odratowano mnie w wielkim białym namiocie, w obozie naszych wojsk. Przeleżałem tam może trzy dni w gorączce, nie jedząc, nie mogłem przełknąć ani kęsa, wciąż będąc pewien, że lada dzień zemrę. Ale doczekałem się czego innego, japończycy zgotowali nocą zasadzkę na obóz, zwalili się na nas jak tajfun, wysadzili magazyn amunicji i strzelali do ludzi wybiegających z namiotów nago i w koszulach nocnych, jak myśliwi do kaczek wywabionych z szuwarów. Ja rozumiałem niewiele, ale bałem się hałasu i krzyków, więc stoczyłem się na ziemię i zaczałem pełznąć, półprzytomny, jak najdalej od całej tej matni. Przepełzłem daleko, ale ogień, który podłożyli japończycy rozprzestrzenił się prędko i w końcu jakiś płonący namiot wziął i ot, zwalił się na mnie.
– I co? Wiedziałem, że przypadnie panu do gustu. – Majkow uśmiechał się szeroko i parszywie. – Grunt, to dobrze rozpocząć znajomość, solidnie się poznać! Może o panu też co nieco zdradzimy Mitce. Zasłużył, co? Wycierpiał się aż nadto, należy mi się jakiś zmakowity kąsek plotki.
Nie czekając na reakcję Kuźmy, katorżnik zwrócił się do Mitki teatralnym, konspiracyjnym szeptem:
– Pan Palemnik zostawił samopas dwójkę dzieci i jedzie do swojej umierającej żony...
– Moje najgłębsze kondolencje, panie Palemnik. – powiedział kaleka z wyrazem twarzy, jakby zaiste było mu niezwykle przykro, ba, jakby zaraz miał się rozpłakać. Znów wykonał swój niezdarny ukłon, bardziej dygnięcie na rękach.
– Łżesz Majkow, żona właśnie odzrowiała! – powiedział podwyższonym głosem Kuźma, ale nie mógł zdobyć się na stanowczość; brzmiał, jakby robił wymówki. – A dzieci mają się świetnie, są pod opieką brata i bratowej...
– Pijaka i ladacznicy. – mruknał Majkow ledwie słyszalnie, tak, że Palemnik nie wiedział, czy się nie przesłyszał.
– Co takiego?
– Nic jak w rodzinnej świetlicy. – powtórzył głośniej tamten. – No, ale dość tych marsowych min, czas się bawić! Jeszcze pan nie słyszał jaki piękny ma Mitka głos do śpiewu. Dalejże Mitka, hulaj, baw nas, pókiśmy żywi!
Zanim jednak mógł się kaleka posłuchać, z korytarza dobiegł zebranych w przedziale odgłos ciężkich kroków. Rozpoznając je, Mitka spiął się tak, że jeśliby miał jakieś włosy, niechybnie stanęłyby mu dęba. Rzucił się naraz w stronę uchylonego okna i z zadziwiającą zwinnością dał susa na zewnątrz. Już miał krzyknąć na to Kuźma, ruszyć na pomoc ale zorientował się, że tamten nie targnął się wcale za własne życie – przemyślanym (i jakby wyćwiczonym) ruchem uwiesił się metalowej krawędzi tak, że widać było jedynie koniuszki jego palców i zwisał tak sobie, najwyraźniej całkiem bezpieczny, ukrywając się przed konduktorem, który właśnie wtoczył się do przedziału.
– Sprawa z truposzem załatwiona, doktor Rylejew dogląda wszystkiego. Poprosił żeby poinformować panów, że dziś o dziewiątej wieczór odbędzie się ceremonia pożegnalna. – oznajmił, patrząc z chłodną rezerwą w kierunku Majkowa, nie chcąc dać się mu znów sprowokować.
Miał już Kuźma zapytać, na jakim cmentarzu będzie Treszczew pogrzebany, żeby może przekazać tę informację jego rodzinie, ale zaraz przypomniał sobie ze skruchą, że z własnej winy nie ma żadnego sposobu dotarcia do owych krewnych, że Treszczew jest skazany na samotny spoczynek.
Spełniwszy swoją powinność, konduktor odmaszerował dalej, na co Mitka, teraz o palcach niemal purpurowych od wysiłku, wciągnął się na powrót do przedziału. Od lodowatych wiatrów wiejących wzdłóż pociągu był cały skostniały i dygotał z zimna. Pocierał swoją pierś intensywnie, żeby się ogrzać. Cały ten proceder był najwyraźniej tak rutynowy, że Majkow nie poświęcił mu żadnej uwagi i kontynuował jakby nigdy nic przerwaną myśl.
– O czym my to? No, nie szczękaj zębami, napij się jeszcze gorącego, jak musisz. Nie możesz odstawić fuchy na swoim pierwszym występie przed szerszą widownią! Dalejże, dalej, śpiewaj Mitka!
Na te słowa kaleka odchrząknął i wyprostował się, stając jakoby na baczność na swoich kikutach. Bez wahania nabrał haust powietrza i rozpoczął. Z jego strasznego wizerunku popłynął donośny, czysty głos, taki jaki Kuźma słyszał niekiedy na nabożeństwach i który zawsze wprawiał go w świętobliwy nastrój – teraz jednak ów głos nie opiewał losów Chrystusa czy świętych, czy żadnych innych podniosłych historii. Kuźma wsłuchał się w pięknie akcentowane słowa i ze zdziwieniem rozpoznał w nich poślednią karczemną piosnkę, stworzoną pod chór ochrypłych męskich głosów i wtóru klepania po udach. Brzmiała ona tak:
Szło raz chłopców dziewięcioro
Do gęstego Czarciboru.
Szczenię niedźwiedzia znaleźli,
Na rękach do wsi zanieśli.
Potem nastał dzień festynu,
Związali go serpentyną,
Między ludzi prowadzili,
Wiele dzieci ucieszyli.
Naraz niedźwiedź – cap pacholę!
Przejechał szponem po czole!
Ojciec niemowlęcia mściwie –
Odrąbał łapę zwierzynie.
Uciekło trójnożne szczenię,
Za nim klątwy i kamienie.
Łaziło po wsiach i siołach,
Długo trwała ta niedola.
Myśląc, że to psisko jakie,
Przygarnął je ślepy starzec.
Z drewna lipy, litościwie,
Doprawił nogę zwierzynie.
Stuk stuk stuk, co to tak stuka?
Noga z lipy u kaduka!
Idzie nawą ludnej cerkwi –
Wielki niedźwiedź, cały we krwi!
Wielki niedźwiedź kuternoga,
Stuka jego z lipy noga.
Kto nie spierzchnie – jemu biada –
Dzielnych mężów niedźwiedź zjada.
Ważcie dziatki na pukanie,
Zza dzwi – nic wam się nie stanie.
Lecz gdy na stuk – otworzycie...
Pożegnacie prędko życie!
Pogłębiając jeszcze ten koszmarnie–karnawałowy kontrast i dalej wykorzystując swoje talenta jak dziewkę do towarzystwa, Mitka począł balansować na tym, co zostało mu z nóg, próbując imitować jakiś taniec – machał przy tem rękami, lawirował z niemałą wprawą ale, oczywiście, wciąż pokracznie, wywołując bardziej odrazę niż podziw. Majkow jednak zdawał się być wielce ucieszony spektaklem, którował za Mitką ostatnie sylaby wersów, podśmiechiwał się, klaskał w dłonie jak dziecko przed katarynką. Kuźma doczekał się końca występu i wystękał:
– Proszę, więcej nie... niech już przestanie..
– Co też pan gada? No jasne, nie podobało się panu! – zdziwienie Majkowa obróciło się natychmiast w gniew, jego oczy miotały gromy na strapionego kalekę – Za mało się starałeś, niedojdo; od nowa!
– Broń cię Panie Boże! Basta. – Kuźma zdążył położyć rękę na ramieniu Mitki zanim ten na powrót pozbierał się na nogi, czy raczej na kikuty. – Głos masz piękny, bratku, jakbyś tylko wysiadł z pociągu i znalazł jaką parafię... niechybnie by cię przyjęli, dali wikt i opierunek, śpiewałbyś za jedzenie, też nie takie pomyje, jak ci każe śpiewać Majkow, tylko kościelne, dobre melodie... wierzaj mi bracie, umrzesz tutaj jak zwierzę, a mógłbyś wieść jeszcze dobre życie!
– Aj Palemnik, jeszcze mi jedyne towarzystwo zpsubracisz. Nie widzisz że jest tu ze mną kontent? Jak cholerny pączek w maśle, karmię go, rozmawiam, nie musi pracować, robi to, co chce. Znam wielu co żyją gorzej. – Majkow splunął ze zgorzkniałą miną.
– Czemu nic nie mówisz? Mitka? – inżynier dalej wpatrywał się tamtemu oczy, teraz dziwnie obojętne, pozbawione wyrazu, tylko wciąż jakby rozmyte, załzawione w swoim niebrzebranym błękicie.
Majkow, znudziwszy się wyraźnie towarzystwem kaleki, trącił go butem, po czym zakurzył jakiś niedopałek papierosa. Mitka posłusznie wpełzł na powrót pod siedzenia, nie dając szansy Kuźmie na zadanie mu więcej pytań. Ten więc, pozostawszy bez rozmówców i sam na sam ze swoimi myślami, zawinął się w kącie w szynel, począł dumać nad swoją dolą, a wkótce – drzemać. Ledwie jednak zmrużył oczy, targany był niespokojnymi snami, marami strasznymi ukazującymi mu się to pod postacią dzieci, to żony, to weterana–kaleki. Latały mu naokoło głowy te straszydła, wyły do uszu – słyszał to na pewno, ale może to i wył wiatr wpadający przez niedomknięte okno.
Zbudził go ruch i ożywienie w korytarzu – kręcili się tam jacyś ludzie, po raz pierwszy chyba widział Palemnik żeby ktoś poza nim wychodził ze swojego przedziału, chociaż, jak miarkował, kiedyś musieli – jeść, prostować kości i inne sprawy załatwiać. Musieli to jednak robić wielce dyskretnie, albo w godzinach nocnych kiedy spał, bo nigdy nie usłyszał ani szmeru od nich, aż do teraz. Ludzie zmierzali jednomyślnie w stronę tyłu pociągu. Nie walili tam tłumnie, tu przeszedł jakiś pan w kapeluszu, kawałek za nim baba wiejska w cerowanym fartuchu, wszyscy niespiesznie, ale poważnie i bez rozmów. Wpatrywał się przez chwilę Kuźma w ten pochód, nic nie pojmując, aż w końcu przypomniał sobie, że miała się odbyć ceremonia dla Treszczewa. Zerwał się na równe nogi i wyszedł, nie oglądając się na Majkowa – nawet gdyby tamten chciał mu towarzyszyć, obecnie bardzo nie w smak to było Kuźmie.
Kiedy był już w drodze i przedostawał się przez kolejne wagony w strumieniu szarych płaszczy, narzutek i mundurów, tak sobie myślał:
– Jakże to w tak krótkim czasie popa wyszukali... i to w pociągu? Czy to zawsze się tak zdarza, ot, przypadkiem, czy może mają kogo na stałe, byle diaka może. W końcu jest palacz od palenia, konduktor od trzymania porządku, to może i pop pociągowy specjalnie na jakie duchowe kwestie? No, zobaczy się, co to za ceremonia. Oby prędko biednemu starowinie grób znaleźli, może mnie powiedzą gdzie i spróbuję jednak jakoś tę rodzinę jego odszukać... jak igły w stogu siana wprawdzie, li jego gubernię pamiętam i okolice, ale może po nazwisku... Ale oto jest chyba, ostatni wagon.
Przed przejściem zgromadziło się już sporo ludzi, wtłaczali się powoli do środka przez wąskie drzwiczki do oświetlonego jasno wagonu. Dopiero przystanąwszy, zdał sobie Kuźma sprawę ze swojego zmęczenia, ciężko mu było stwierdzić ile szedł, w takie wpadł zamyślenie, jak to zresztą miał w zwyczaju przy długich marszach. Skorzystawszy na swojej niewielkiej i chudej posturze, Palemnik przecisnął się przez oczekujących i wkrótce znalazł w ostatnim wagonie, który był już wówczas prawie pełny.
Światło, które zauważył wcześniej pochodziło z mnogich lamp naftowych, podobnych do tej z jego przedziału, porozwieszanych pod sufitem i na ścianach nad głowami zebranych. Wszystka ta poświata padała wprost na niski katafalk ustawiony za środku, sklecony najwyraźniej z jakich desek. Na nim to leżała trumna z zamkniętym wiekiem, również naprędce zbita, do tego wapnem pobielona tak, że aż jaśniała. U wezgłowia stał faktycznie pop, z Biblią przed nim już otwartą i przygotowaną do czytania, jak również, w pewnym dystansie, Rylejew w znoszonym garniturze i kilkudniowym zaroście. Wyglądał na zmordowanego, dla równowagi przytrzymywał się stojących obok kiedy tylko pociąg zarzucił na bok.
Kiedy już zebrało się tyle ludu, że więcej by wagon nie pomieścił, pop zanucił hymn i rozpoczęły się modły. Dziwny to był obrządek, przy zamkniętej trumnie, z płomykami lamp gasnącymi na moment przy każdym wertepie, z ludzmi o wyrazach bardziej znudzonych niż nabożnych. Skończywszy czytanie, pop zamknął Pismo i począł mówić:
– Bracia i siostry, zgromadziliśmy się aby uczcić pamięć Aloszy Trzeszczewa, ojca, męża i brata, rządcy majątkowego, z woli Bożej zmarłego przede dwoma dniami pokornego sługi Bożego. Serce kraje się każdemu litościwemu kiedy widzi męża zabranego z tego świata w kwiecie sił i wieku, ale nie jest to pora na łzy, lecz na radość, gdyż nadszedł dla niego czas doznać dobroci Bożej. Wiemy dobrze, że wszyscy tu byliśmy szczerymi przyjaciółmi świętej pamięci Aloszy, niechaj więc nasza troska i miłość, owoc wielu lat znajomości, nie ustanie teraz, kiedy pozostała z nami jedynie jego cielesna powłoka. Nie, miłujmy nawet usilniej pamięć o nim, o jego ciepłych słowach, dobrych uczynkach i śmiertelnych grzechach. W Niebie wiedzie mu się lepiej bez nas, a nam tu bez niego. Amen.
“Amen” odpowiedział chóralnie tłum. Kuźma także coś bąknął i się przeżegnał, choć z przemówienia mało co zrozumiał, ale miał przeświadczenie, że intencja była dobra. Zastanowił się, co teraz, gdyż ludzie nie poczęli się rozchodzić, jak oczekiwał. Stali, jakby zamurowani, i wyglądali czegoś jeszcze. Za ich przykładem Kuźma skierował swój wzrok z powrotem na popa, jak ten błogosławi bielutką trumnę, a potem odchodzi pod jedną ze ścian wagonu. Stojący tam rozeszli się pokornie, odsłaniając jakąś wajchę sterczącą ówdzie. Zakasał on rękawy nabożnej szaty i szarpnął z całej siły za żelastwo. Wtenczas trumna ruszyła się nagle – oto pod katafalkiem, w podłodze wagonu, powstała szpara na wylot i rosła prędko. Wagon wypełnił się dudnieniem kół i przeraźliwie głośnym szumem wiatru. Oto rozwarła się zapadnia prowadząca wprost na tory – natychmiast wypadł przez nią drewniany katafalk, a wraz z nim – trumna z Treszczewem. Uderzyły one w migające pokłady torów i znikły w mgnieniu oka. Zanim Kuźma zdążył się opamiętać, właz był już szczelnie zamknięty i pomieszczenie na powrót pokryła cisza.
Pop potarł o siebie ręce z zadowoleniem, po czym zaczął zdejmować złocone szaty. Tłum zakrzątnął się do wyjścia. Jedyny Kuźma zbliżył się powoli do zapadni, która teraz rysowała się wyraźnie w metalu podłogi. Lękał się podejść za blisko, w głowie wciąż szalał mu obraz spadającej trumny roztrzaskującej się o tory, rozerwanego na strzępy ciała. Czemu go nie pochowali? Czemu nie dali mu choćby szansy? Palemnik podniósł wściekle wzrok, chcąc rzucić się na pierwszą lepszą osobę, zażądać wyjaśnień. Ale ku jego zdziwieniu, wokół nikogo już nie było. Zabrano też wszystkie lampy. Sterczał sam jak palec w półmroku ostatniego wagonu. Poczuł dziwny przestrach, jego skołatane nerwy reagowały za mocno na ciemność, na byle dźwięk. Zdawało mu się, że nieumyślnie stanął na zapadni i za chwilę ktoś czyhający w cieniu pociągnie za dźwignię. Odskoczył od tamtego miejsca jak oparzony. Pewnie z winy nikłego światła albo słabnącego od starości wzroku, ale nie mógł wyróżnić już brzegów którymi odcinały się skrzydła mechanizmu od podłogi. Potrząsnął jedynie głową i zwrócił się do wyjścia.
* * * * * * * *
W przedziale czekał już na niego Majkow, z jakimś dziwnym przejęciem czy ekscytacją wymalowaną na twarzy i skupionym wyrazie oczu. Patrzył się niespokojnie, kiedy Palemnik zajmował swoje miejsce – teraz, po tylu dniach i nocach podróży już barłóg raczej, posłanie na siedzeniu pasażerskim z rozrzuconych ubrań. Kiedy zaś tylko obrócił się Kuźma w stronę katorżnika, ten wypalił pytanie:
– No, gadajże, jak było, porządnie się roztrzaskał? – widocznie począł rościć już sobie prawo do zwracania się do inżyniera na “ty”.
– Nie miałem pojęcia, że to taki obyczaj... pan wiedział?
– Też nie. – odparł Majkow z błyszczącymi oczyma. – No, w każdym razie nieczęsto się to zdarza. Ale festyn. Pomaga zabić nudę, co? Nie musi pan odpowiadać, wiem że tak. Ale ale, widzę żeś nie dość rozerwany, pomów może o czymś przyjemnym, żonce swojej, co? Jak jej się tam powodzi?
– Wraca do zdrowia, tak przynajmniej pisała w liście. – odpowiedział Kuźma dalej otępiały, ale szczęśliwy ze zmiany tematu – ale kolejnych wieści się od niej nie spodziewam, ciężko tak do pociągu przesłać... No, i tak rychło ją zobaczę, więc cóż tam.
– A długoś jej nie widział, drogi druhu? Daje popalić tyle czasu bez baby, w to nie wątpię!
– Długo, sam już nie wiem ile, udręka wielka. – zadumał się Kuźma, po czym dodał – Ale z miłości tęsknię oczywiście, z troski, proszę sobie nie myśleć!
– Ależ tak, ma się rozumieć, jakżebym miał! No ale jednak, każdy ma swoje potrzeby, chyba możemy porozmawiać szczerze, co, bratku?
– Chyba możemy – zgodził się Palemnik ostrożnie.
– No to możemy też szczerze powiedzieć, że nawet najbardziej świętobliwego z mężów chętka nęka? Każdego bez wyjątku? – zapytał tamten.
– To zdaje się racja... – Kuźma mówiąc potarł podbródek, zastanawiając się, co by na do odrzekł pop.
– Bezsprzecznie racja, całego rodu ludzkiego dotyczy. A i żonka się pewnie za panem stęskniła?
– Ano myślę!
– I maszże pan pewność, że nijak sobie tej tęsknoty nie osłodziła? – Majkow wyszczerzył się w kpiącym uśmiechu.
– Pisywała przecie, kontakt mieliśmy nawet w rozłące... Ale cóż pan! Chyba nie sugerujesz, że... ?
– Nie śmiałbym, nie śmiał! – zachichotał tamten – Ale bracie, ja mówię z doświadczenia! Kobieta to istota dwulicowa jak się patrzy, sam kiedyś żonkę miałem, ba! Mam może nadal...
– O? Pan nie kawaler? – zainteresował się Kuźma. Katorżnik do tej pory skąpił mu szczegółów o dawnym życiu, a spędzając z kim takie połacie czasu rzecz prosta, że chce się człowiek dowiedzieć o niem jak najwięcej.
– Niee, przygarnąłem sobie jakąś młódkę jeszcze przed tym, jak mnie złapali. Gorąca młodzieńcza miłość i takie tam, wiesz przecie sam dobrze, jak to wtedy w duszy szarpie. No i żeśmy się pobrali, ale zanim miałem dane się nią jakkolwiek pocieszyć, juże mnie odwiedli. Miałem wtedy serce czyste, serce idealisty, snułem wizje trwania w uczuciu pomimo losu, widziałem nas jak kochanków żywcem z Puszkina, że będziemy do siebie pisywać i w końcu ucieknę dla niej... Ale nie pisała, kto wie, może nie wywiedziała się gdziem jest przetrzymywany, może nie chciała się wywiedzieć... Na katordze przestałem o niej myśleć, inne rzeczy mnie zajmowały, inne kobiety, bo i to czasem coś przypętało z okolicznych wiosek. Przechodzi człowiekowi i największe uczucie, wiesz sam dobrze. A potem jakżem uciekł to przeszło mi wprawdzie przez myśl coby wrócić, odnaleźć ją, stanąć w drzwiach, rozłożyć ręce... ale jak mówiłem, w kobiecie gadzia natura, wolę trwać w niepewności niż przekonać się, że zdradziła. A nawet jakby trzymała w sercu tą miłość czystą, wierną, młodzieńczą, to jakżebym ja miał iść do niej teraz, kiedy mnie los przeżuł i wysrał, włosy mam pewnie siwe jak jej ojczulek, chociaż wiekiem z nią byliśmy równi...
– To wielka szkoda... nijak pan nie widzi, jakby się to miało udać? Nie tęskni pan?
– A tam, brak może być tylko czegoś, co się miało i straciło, a ja jej nigdy nie miałem. Zresztą! Kobiet i miłostek mi nie brakuje, możesz mi wierzyć!
– Samże przecież mówiłeś, że chętka każdego bierze, łżesz pewnie! – Kuźmie głupio już było “pan” mówić po takim zwierzeniu, toteż przystał na spoufalenie Majkowa.
– Ha! Źleś mnie bracie zrozumiał! Nie brakuje, nie że żalu o stratę nie mam, tylko że mam bab pod dostatkiem! Na każdej stacji stolicy gubernialnej! – katorżnik chichotał na widok zaskoczonej miny Kuźmy, aż trzęsły mu się ramiona.
– Łżesz bracie, nie może być! – Palemnik nie dowierzał, widząc zapuszczony wizerunek i obleśny śmiech swojego rozmówcy.
– Ano, samiutką szczerą prawdę prawię! Nic prostszego taką przygruchać, nawet nie muszę dupy ruszać. Wygląda to tak: zatrzymuje się pociąg, na węgiel czy co bądź i wiem, że mam godzinę, to uchylam okna i wyglądam. Zwykle ludu masa, włażą, pchają się, do pracy, na pobór, czy co tam, głównie mężczyźni. A zostają na stacji kobietki co ich odprowadziły, mażą się, machają chustkami, smarkają wszędy, żegnają. A ja wtedy oczkiem mrugam, rączką kręcę, mizdrzę się do tej rozbeczanej hałastry i niechybnie jakaś podchodzi, ot, czego chcę, czy czego mi trzeba i tym podobne. Stąd już z górki! Wie przecie, że męża długi czas nie ujrzy, może już nigdy, jeśli na wojenkę jedzie, może nawet męża jeszcze nie ma i ot przyszła, popatrzeć, albo mówi tak przynajmniej. Więc tak przechodzę od jednego do drugiego, w komplementa ją kraszę, ona się rumieni, mówimy już szeptem, chociaż tłum już się rozchodzi, nikt by nie słyszał... Potem jak już dość jest rozpłoniona to nie sztuka jest przekonać ją, żeby hyc! Przez okienko wskoczyła. W tym też jest metoda, widzisz, bo czasem się zdarzy, że się tęższą damę się przygrucha, jakoś tak, nie widać z dala czy co, wówczas staje przed nie lada próbą czy się przez gzyms przegramoli, a jak nie, to trudno, to i lepiej nawet. A jak da radę, to albo jednak w miarę zgrabna, albo niezmiernie chętna. Potem czyn się dopełnia, nie będę tu ci bracie prawił bo sam wiesz najlepiej, bywa różnie, raz lepiej raz gorzej... Taka już dola owego postępowania. Czasami trafiają się gibkie, ale brzydkie, wciąż jest w tym pociecha. Bóg tak nas szczęśliwie stworzył, że na lico nie ma musu patrzeć, a kobiety z brzydkim grzbietem jeszczem nie uświadczył. Tak się sprawę pierwszy raz załatwia, potem już zgoła łatwiej, bo jak się naprawdę jej w głowie zakręci to sama się dowiaduje kiedy pociąg będzie jechał i czeka, gotowa... Otóż skoro lat tyle podróżuję, to i tych gołąbeczków się uzbierało. Wcale przyjemny układ, przyznasz chyba?
Kuźma nie odpowiedział bo zaniemówił i szczerze powiedziawszy, sam spłonił się trochę, gdyż w swoim życiu zaznał tylko żony i nie mieściło mu się nawet takie hulactwo w głowie. Chciał oskarżyć znów Majkowa o łgarstwo, ale przemowa jego tak przekonująco brzmiała i takimi detalami była opatrzona, że skory był mu uwierzyć nawet w rzecz tak niesłychaną.
– Dla mnie w każdym razie przyjemny... no, ale widzisz już z pewnością, czemu o drogich naszych krasawicach mam taką, a nie inną opinię. Bez wyjątków, mówię! Nawet najwierniejsze w końcu się przełamią... ale przyznaję, żonka twoja takiej krzywdy ci nie wyrządzi. Trzeba to cenić.
– Dziękuję, i ja nigdy bym jej tak nie potraktował, choć tyle lat jużżeśmy razem żyli, to wciąż...
– Tak tak, powód do radości. Masz, przeczytaj. – tu Majkow wyjął zza pazuchy pognieciony papierek i wręczył go Kuźmie – Przyszło, kiedy cię nie było.
Był to telegram. Adresowany do Kuźmy Palemnikowa, przesłany był przez Sanatorium Wód Morszańskich, a treść jego brzmiała:
Żona Agafia zmarła. Febra. Przyjechać pilnie odebrać ciało.
Krótka nota wypadła z drżących rąk Kuźmy i poszybowała na podłogę powoli niczym jesienny liść. Zaraz potem sam Kuźma, oszołomiony, osunął się na posłanie i zemdlał.
* * * * * * * *
“I cóże, trzeba dalej jechać” myślał sobie Kuźma następnego dnia, kiedy doszedł już nieco do siebie, po części za sprawą snu, po części mocnej nalewki, której nie widział już powodu dalej wieźć w walizie. Czarna godzina nadeszła. “Starawa już była, to pewne, byle co może człowieka zmóc, a co dopiero febra. Żeby to rzadko było tak, że człowiek niby to wydobrzeje, jakby Zły chciał nadziei narobić, a potem zaraz ducha wyzionie... Ale za jakie grzechy?”
Na to odpowiedzi już znaleźć nie mógł, przyszło mu tylko płakać cicho nad losem żony i szczególnie dzieci, którym miast wyzdrowiałej matki przywiezie zimne ciało. Przynajmniej będzie mógł ją zobaczyć, choć ten ostatni raz. Był już blisko, w to nie wątpił. Musiał być blisko, przecież podróżował już... ile? Sam nie był pewien, przejadł już całe zapasy, powoli wydawał ostatnie grosze na posiłki z pociągowej kantyny, a czekała go jeszcze droga powrotna... Nie zamartwiał się jednak na zapas, liczyło się jedynie, że w końcu dotrze do celu swojej tułaczki. Może wśród rzeczy żony znajdą się pieniądze, w końcu wysyłał jej tyle... otrząsnął się z tych myśli czym prędzej, zrobił znak krzyża za duszę zmarłej i przyciskając do piersi depeszę, znów zapadł w sen.
Obudził się nie wiadomo jak długo potem, może kilka godzin, może kilka dni. Było ciemno na zewnątrz, ale ciemno było już od dawna, nad krajem zebrały się gęste zimowe chmury. Zaparowane szybach, zmieniały krajobraz w niejasne kształty, niby to wieloryby wyłaniające się na moment z siwej zupy i zaraz powracające w jej czeluść. Majkow, jakby nigdy nic, kreślił na szkle obsceniczne rysunki i napisy, czemu przyglądał się z zajęciem Mitka, który to leżał zwinięty w kłąb na fotelu, to zaś podrywał się i bujał, chwyciwszy za pręty półki bagażowej. Widoki te, za przykładem krajobrazu za oknem, przebijały się Kuźmie przez mgłę półsnu, różne acz niezmienne, wyjęte z czasu i określoności.
Kiedy w końcu otrząsnął się z letargu, poczuł nagłą potrzebę pójścia gdzieś, wydostania się, z przedziału, korytarza, pociągu – lecz tego wiedział, że nie może uczynić. Wciąż, przechadzka była jakąś namiastką ucieczki, więc czym prędzej odrzucił szynel służący mu za okrycie w trakcie snu i nie zważając na jakieś zaczepki rzucane od niechcenia przez Majkowa, wypadł na korytarz.
Puścił się dalej szybkim marszem, biegiem niemal, nie patrząc gdzie właściwie idzie, aż brakło mu tchu w piersi. Dopiero wówczas przystanął i sapiąc, przyłożył jak onegdaj rozgrzane czoło do zimnego okna. Nie było zaparowane, jak to w przedziale, mógł więc przyjrzeć się okolicy, którą właśnie przemierzał pociąg. Był to jakiś przesmyk górski, szalała zamieć, przez kłębiące się zawieje śniegu ledwie przezierały białe, ostre szczyty. Żałował, że nie jest w stanie dostrzec więcej, miejsce wydawało mu się nader urokliwe, pomyślał, że może to Ural – słyszał kiedyś opowieści o pięknie tego dostojnego łańcucha gór. Nie dane mu było jednak przypatrywać się dolinie i szalejącemu weń żywiołowi długo, gdyż zaraz odwrócił się, słysząc stłumione pokasływanie. Zdziwił się, widząc lekarza Rylejewa, który wkładał właśnie do ust zajętego papierosa. Kuźma nie zauważył go wcześniej, mimo że stał wcale blisko, tamten również nie zdawał sobie sprawy z jego obecności.
Zbliżając się do doktora, Palemnik dostrzegł zły stan jego garderoby – garnitur zakurzony i starty na łokciach, kołnierzyk wymięty i krzywy, na koszuli plama z kawy albo i krwi. Ale najbardziej zwracała uwagę twarz doktora, teraz odwrócona profilem. Postarzał się wielce w przeciągu tych ... dni, pogłębiły się zmarszczki wokół jego oczu, we włosach wystąpiły siwe pasemka, ogólnie zasępił się, zbladł. Musiał sobie Kuźma przypomnieć, że człowiek ten miał niecałe 30 lat, wyglądał zaś niemal na jego rówieśnika.
Dalej nie odracał się, mimo, że musiał słyszeć już kroki nadchodzącego Kuźmy. Papieros zwisał z rozchylonych warg, dym sączył się zeń niewdychany. Dopiero chrząknięcie z odległości wyciągniętej ręki wyrwało lekarza z jego hipnotycznego zapatrzenia na wirujący śnieg.
– Ach, to pan. – powiedział beznamiętnie i strzepnął popiół, w który zdążyła się już zmienić duża część papierosa. – Nie zauważyłem.
– Doktorze Rylejew... jak się pan miewa? – nie było to pytanie, które Kuźma normalnie zadałby jakiemukolwiek lekarzowi, ale martwy wyraz oczu rozmówcy przejął go doszczętnie.
– Bywało lepiej. Czegoś panu trzeba? – Rylejew znów odwrócił twarz lecz, natchniony teraz jakimś śladem energii, począł zaciągać się raz po raz resztką papierosa.
– Właściwie to chciałem poprosić... coś na sen, czy ból może... widzi pan, żona... – Kuźma nie bardzo wiedział jak zacząć.
– A tak, jechał pan do żony? Na pewno w sanatorium...
– Nie nie, widzi pan... zmarło jej się. Teraz jadę już jeno po ciało.
– Moje kondolencje. – odrzekł lekarz, łypiąc przez moment z ukosa na Palemnika.
– Tak, dziękuję. Niech Bóg czuwa nad jej duszą. Widzi pan, marnie mi tak teraz bez niej, targają mnie w nocy koszmary, widziadła jakie, a jak tylko wstanę to już tak strasznie się serce kraje... – zamilkł na chwilę Kuźma, westchnąwszy głęboko – Pomyślałem, że może pan doktor ma coś na to, coby lżej było...
– Niech tak będzie, weź pan sobie morfiny. – Rylejew trącił nogą leżącą na podłodze otwartą torbę lekarską pełną jakichś buteleczek i przyrządów, po czym zapalił kolejnego papierosa – Akurat tego jeszcze mi starcza, nie ma co znieczulać tego tałatajstwa, skoro zaraz zejdzie jak wszyscy przedtem i potem.
Kuźma, który przykucnął aby sięgnąć do torby podniósł teraz wzrok, nie rozumiejąc.
– Kogo? Przecie Treszczewa już pan nie leczy.
– Pal licho Treszczewa! Myśli pan, że to był jedyny... Za późno postawiłem diagnozę, zbyt lekce sobie ważyłem te jego symptomy, higienę przedziału... Nie zdołałem powstrzymać moru, rozumie pan? On teraz jest w całym tym wagonie, może i całym pociągu. Podarunek pośmiertny od naszego staruszka. – uśmiechnął się na to samymi wargami i kontynuował – Jak się zorientowałem, że się rozeszło, od razu popędziłem do konduktora, chciałem aby mnie do jego zwierzchnika przepuścił, powiadomił o powadze sytuacji, zatrzymał pociąg... Tu całej załogi szpitalnej potrzeba, sterylnych narzędzi, odizolowanych sal, a nie ja... Za nic nie chciał. Pobili mnie porządnie, on i ten drugi, tłusty. Tego mi tylko brakowało, tydzień z ręką w troku chodziłem, ale karmiłem dalej tych zasranych niedoszłych truposzy. Uczy się nas o szlachetnym powołaniu służby zdrowia, o misji...
Potrząsnął energicznie głową i splunął. Zamilkł na długą chwilę, pocierając tylko ręką skronie. W końcu otworzył pociągowe okno i pozwolił zimnemu wiatrowi chłostać swoją twarz. Kuźma czekał, milcząc i czytając etykiety kolejnych buteleczek, które wyjmował z torby. Wiadomością o morze nie przejął się aż tak bardzo, przecie zaraz miał wysiadać, wróci innym pociągiem, byleby dotrwać... nie dotykać nikogo, zamykać szczelnie drzwi, miarkował.
– Tyle z tej zasranej misji. – kontynuował Rylejew nieco głośniej, zagłuszał go bowiem huk wiatru – Czytał pan “Don Kichota”? Tyle jest w ludzkiej mocy, żeby z kopią się mierzyć na wiatrak i zgrywać bohatera. Nie czytał? No, mniejsza o to. Przynajmniej nie wiedzą, nie domyślają się czemu, mówią “kara Boska”. Każdy naród w Europie ma swojego konika, wie pan? Jakiś talent jemu jednemu unikalny. Anglicy hodują najlepsze konie, Francuzi robią najprzedniejsze wina. Naród rosyjski zaś stał się najlepszy w umieraniu. Nikt tak ślepo się z dolą nie godzi jak on. Mąż umiera? Ckliwie się żonie zrobi, zapłacze nad jego duszą, ale po lekarza nie pójdzie bo po co, widać już czas mu umierać. Konduktor tylko spytał ile, czy wszyscy. Odparłem, że najpewniej nie wszyscy, to tylko pokiwał głową i wrócił do kart. “Radź sobie pan sam” zdawał się mówić “obaj wiemy, z czyjej to winy”. Nie ma rady. Nie mogę pomóc im wszystkim. Nie mogę pomóc nikomu, los jest już przesądzony, mór nie wybacza błędów. Wysiadam.
– Bóg wie gdzieśmy teraz zajechali, z byle wioski na Uralu nie dojedzie pan doktor przecie na czas do Moskwy.
– Nie ma Moskwy. Nie ma pana doktora. Jeśli się wyda, co tu zaszło, zaraz stracę posadę, wykluczą mnie z grona... pewnie proces, oczywiście. Ha! Nie dosyć, że pozwoliłem, żeby mór się panoszył... – tu urwał i włożywszy w drżące usta kolejnego papierosa, począł po raz trzeci krzesać zapałki, lecz teraz bezskutecznie, którejkolwiek by nie zapalił, wicher zaraz gasił płomień.
– Nie dosyć? – dopytał się Kuźma, nie pewien co tamten chciał powiedzieć.
– Nie, nie dosyć. – lekarz zaśmiał się z jakąś desperacją – Sam się zaraziłem, widzi pan? Myślałby kto! Lekarz zaraża się od pacjenta i sam roznosi mór... już widzę te nagłówki! Co mi teraz pozostaje, panie Palemnik? Ja wysiadam.
– Na pewno ludzie wezmą pod uwagę okoliczności, docenią pana starania! – nalegał Kuźma, choć ostrożnie odstąpił na kilka kroków – Choćby pan chociaż poczekał do jakiegoś większego miasta! Jak to tak pan do domu wróci?
– Tak. – odparł Rylejew i, z wciąż nie zapalonym papierosem w ustach, rzucił się z okna.
Kiedy Kuźma wyskoczył naprzód, zdążył jedynie zobaczyć ciemny kształt garnituru znikający w czeluści wąwozu, przy którym przejeżdżał obecnie pociąg. Na dole ujrzał zarys jakiegoś potoku, okolonego czarnymi zębami skał. Potem pociąg wjechał do tunelu, więc Kuźma nie widział już nic.
* * * * * * * *
Wrócił do wagonu, ściskając w drżących rękach słoiczek z białym proszkiem. Mimo, że z powodu zimna z ust buchały mu kłęby pary, głowa jego pulsowała gorącem, czuł jakby w czaszce umieszczono mu rozgrzaną sztabę ołowiu, zbyt wielką i ciężką by mogły przebywać tam poza nią jakiekolwiek myśli. Spojrzał na trzymany przez siebie lek, nie wiedząc za bardzo, co z nim począć. Wydostał więc odrobinę proszku na dłoń i przyłożył ją do ust po czym, dla pewności, usypał jeszcze niewielki kopczyk do dołeczka nad nadgarstkiem i zażył jak tabakę. Zostało jeszcze dużo – resztę schował do płaszcza na potem.
Lek zadziałał szybko, uczucie gorąca, strachu, dyskomfortu rozpłynęło się w nicość, pozostała jedynie ciężkość, ale przyjemna, jak ciężka zimowa pierzyna. Kroki Kuźmy stały się miarowo powolniejsze, mimo, że wiedział, że jego przedział jest tuż tuż. Zastanowił się, czy oczy mogą zachodzić mgłą tak samo jak pociągowe szyby, bo to właśnie począł odczuwać i musiał wodzić ręką po ścianie, ażeby się nie wywrócić. Ostatecznie zatoczył się i nacisnął klamkę jakichś najbliższych drzwi, szczęśliwie trafiając na właściwy przedział. Wpadł do środka i ponownie ignorując słowa wypowiadane przez Majkowa, które słyszał jakby głowę miał pod wodą, legł jak długi na swoje posłanie.
* * * * * * * *
Dotarło do niego, że Majkow dawał mu coś do jedzenia, jakąś paskudną, tłustą potrawkę. Ale, że zabijał go głód, jadł posłusznie, jak dziecko, z zamkniętymi oczyma. W końcu jednak ocknął się, obejrzał dookoła i spostrzegł, że katorżnik gdzieś zniknął. Powolnym, ospałym ruchem przechylił się ze brzeg fotela i zerknął pod spód, na wnękę, gdzie gnieździł się kaleki Mitka. Było jednak za ciemno, by cokolwiek dostrzec, a jego prośby i pytania rzucane w mrok spotkały się z odpowiedzią absolutnej ciszy.
Cisza ta zdziwiła go poniekąd, pogmerał nawet palcem w uchu i pstryknął przy niem, żeby zobaczyć, czy przypadkiem nie ogłuchł. Nie słyszał bowiem stukania kół pociągu, ani wycia wiatru które było jego nieodzownym towarzyszem przez ostatnie ... miesięcy. Dopiero po długiej chwili konsternacji i zamysłu zdał sobie sprawę z tego, co to zwiastowało – pociąg stanął. Kuźma dopadł zaraz do szyby, przetarł ją rękawem i wyjrzał – zaiste, na zewnątrz widniała platforma stacji kolejowej, cała w zapach śnieżnych, za nią zaś samotny budynek ze spadzistym dachem, z którego zwisały wielkie sople lodu.
Palemnik poczuł przebłysk nadziei – kto wie, może dotarł już do Morszańskich Wód, do swojej żony... Musiał spytać się konduktora. Złapał rękoma za swoje kostki i zrzucił nogi na posadzkę, tak były zdrętwiałe od zimna i długotrwałego bezruchu. W końcu jednak poczuł, jak napływa do nich krew, ciało poczęło odtajać.
Na sprawnych już nogach, Kuźma posnuł się w kierunku przodu pociągu. Chodząc już tyle razy po pociągowych korytarzach, poruszał się po nich niejako bezwolnie, nie rozglądając się, nie widząc mijanego otoczenia, które i tak zresztą niczym się nie różniło przez setki metrów wędrówki. Teraz jednak coś skłoniło go do zajrzenia w mijane okna przedziałów. Zdziwiło go przede wszystkim, że nie były zaparowane. Kiedy zaś wejrzał do środka spostrzegł powód – nie było tam żadnych ludzi. Ani śladu, wszystko było wysprzątane i wyglądało, jakby tam nikt nigdy nie rezydował. Powtarzało się raz po raz, aż do wagonu tuż przed lokomotywą Kuźma nie znalazł w przedziałach żywego ducha. “Może przenieśli się na tył”, pomyślał leniwie, nie czując przejęcia swoim odkryciem, “może tam siedzenia wygodniejsze”.
Kiedy przekraczał drzwi, nozdrza jego połechtał jakiś przyjemny zapach. W znajomym już wagonie, zastawionym skrzyniami i rzeczami konduktora, ten siedział przed prowizorycznie zasłanym stolikiem, miał serwetę a nawet kwiatek w butelce, przed nim zaś stał talerz ze smażoną kiełbasą, tłuczonymi ziemniakami ze skwarkami, kiszoną kapustą i jeszcze jakimiś smakołykami, których Kuźma natychmiast nie rozpoznał. Konduktor zajadał, aż mu się uszy trzęsły, przerwał jednak kiedy ujrzał Palemnika, otarł twarz chustką.
– Czego tu pan szuka? Wracać do przedziału.
– Czemu... stoimy? – zapytał Kuźma z trudem, również jego język wydawał się być jakiś drętwy – Czy to już Morszańskie Wody?
– No, nie zbliżaj się pan, tyle starczy! Nie żadne Wody. Postój. Na drewno czekamy.
– Znowu paliwa brakło?
– Iii tam, paliwa! Desek do zbijania trumienek nam nie nastarcza! Mrą jak, nie przymierzając, robactwo potrute, nie pomyślą nawet, żeby jakoś po kolei, żeby po ludzku sprawy załatwić. Nie! Na złość mrą wszyscy na raz, musieliśmy od końca pociągu ławki rozkładać na drewno. Ja wyrzucałbym ich ot tak, na goło nawet, ale zarządca nie chce się zgodzić. Przeklęta choroba! Oczywiście każdy sobie myśli, że co złego, to nie on, że ponieważ dalej się jakoś trzyma, to pewnie jego nigdy mór nie chwyci... ha! Wokół ludzie składają się, dogorywają, a oni chcą brać nogi za pas z pociągu, jakby nigdy nic! Żeby pan wiedział, ilu takim musiałem dzisiaj zastrzelić. Tego jeszcze brakuje, żeby po każdej wsi i stacji choróbska roznosili. Panu, mam nadzieję, nie chodziły takie koncepta po głowie?
– Ani mi się śni, drogi panie... – odparł Kuźma, który przez całą tą przemowę skupiał się przeważnie na utrzymaniu równowagi, nogi odmawiały mu jednak posłuszeństwa.
– A pan co się chwieje? Też pana bierze? No to już, do przedziału umierać. Jeszcze dziś dostanie pan świeżą sosnową trumienkę, nie trzeba się frasować.
– Nie jestem... chory. – zdołał wystękać inżynier, ale widząc groźny wzrok konduktora posłusznie odwrócił się na pięcie i wyszedł, dalej powtarzając – Nie jestem. Nie jestem chory...
W przedziale zastał już Majkowa, gestykulującego żywo do Mitki, który leżał rozciągnięty na podłodze z głową podpartą na rękach. Między nimi znajdowały się kolorowe dziecięce cymbałki, wyglądające bardzo nie na miejscu pośród zaśmieconej podłogi i ponurego, szarego przedziału.
Majkow szczebiotał na temat jakichś oper, dyrygentów, przestał jednak kiedy dołączył do nich Kuźma.
– Szykuje się koncert! – powiedział konspiracyjnym tonem.
Podrażniły jakoś te słowa Palemnika, jego głowa znów rozgorzała gorączką, zebrało mu się na mdłości. Niewiele myśląc wydobył swój słoiczek i zażył kolejną dawkę leku. Teraz podziałał nawet szybciej, zaraz opanowało go na powrót błogie rozluźnienie. Ledwie dostrzegł ironiczny wyraz twarzy Majkowa, gdy ten przyglądał się całemu procederowi.
– Śpi? No nic, upewnij się, że to przeczyta. – po jakimś czasie odezwał się głos ze strony korytarza.
– Słyszałeś? Hej, Kuźmo Maksymiczu, bracie! Nie rozkładaj się jeszcze depesza przyszła! Masz, przeczytaj zanim zaśniesz. – nalegał Majkow, szturchając i wciskając do ręki inżyniera zwitek papieru.
Ostatkiem sił, czując w rękach niemoc, gorszą nawet niż jak po całym dniu pracy, rozłożył Kuźma papierek i przytknął go pod same oczy, gdyż te znowu zaszły mu jakby siwym oparem.
Nie stawił się. Ciało w masowej mogile. Rzeczy wysłane pod adres.
Kuźma zebrał się w sobie i uniósł ledwie widzący wzrok w kierunku drzwi. Konduktor jeszcze tam stał, skręcał papierosa z tytoniu, który podał mu Majkow.
– Ja... muszę wysiąść... – wyszeptał suchymi wargami.
– Co też pan bredzi? Przecie żonkę pan odwiedza, czyż nie? – odparł oficjel z jakąś rubasznością.
– Już nie... do dzieci... wrócić mi trzeba...
– No, to przednio się składa bo niebawem zawracamy pociąg. Już dość daleko zajechaliśmy.
– Czy do Morszyna? – spytał Kuźma niejasno.
– Ten tylko o jednym! Do żadnego Morszyna, czy Wód, czy sanatorium, czy Moskwy żeśmy nie jechali. Ot tak, przed siebie. To pociąg, co ma robić, jak jechać? No, niechże pan taki samolubny nie będzie, inni też nie dojechali tam, gdzie chcieli, sprawiedliwie. – konduktor pokiwał na boki palcem, jak do dziecka.
– Kiedy... z powrotem? – zdołał jeszcze wydusić z siebie inżynier.
– Kto to wie? Może zarządca, ja tu jestem tylko na posyłki, mnie także nic nie mówią. Prędko, nieprędko, nigdy, przenigdy, wszystko to zresztą jedno w tej chwili, czyż nie? – tu odwrócił się do Majkowa – No, odpływa sobie, miej na niego oko. Dzięki za machorkę, Do następnego razu.
Zaraz zniknął w korytarzu. Po chwili Mitka wyturlał się na powrót spod siedzeń, trzymając cymbałki i gotowe do gry dwie pałeczki. Przygotował się, odchrząknął i zaczął nucić gamy, rozgrzewać głos.
– Niech się pan nie martwi, w końcu na pewno dziatki zobaczysz. Mało jest rzeczy tak pewnych, możnaby rzec. No, coś taki markotny! Patrzże co znaleźliśmy, jakiś bachor zostawił w wagonie, pierwsza klasa instrument, pomyśl tylko jakie nowe horyzonty odkrywają się przed talentem Mitki! Muzyka będzie tak niebiańska, że on pewnie nawet o braku nóg zapomni, a ty o tej swojej... zaraz się przekonasz. A, przy okazji, nie obrazisz się, że w twój bagaż zerknę? Wiem, że prywatna sprawa, nie wypada i tak dalej, ale cóż, zważywszy na okoliczności... przecie tak blisko już jesteśmy druhu, prawie jak rodzeni bracia! Co twoje to moje, i tak dalej! Zgodzisz się chyba? Nie gniewasz się, że tak powiedziałem? No, ma się rozumieć, poczciwiec z ciebie jakich mało. Jak widzę jak ci rumieńce występują, że zaraz znów muzykę usłyszysz. Naprawdę, na coś takiego warto było czekać.
Ale Kuźma już go nie słuchał. Niewzruszony Majkow klasnął w dłonie i zwróciwszy się do Mitki, który wyciągnął już w gotowości pałeczki nad blaszkami, rzekł:
– Cóż więc, zaczynamy?