Opowiastki o Barsobie, Kosmicznym Sarmacie
Opowiastka trzecia, czyli jak Barsoba bój stoczył ze Sturękim Watażką
Bezmiar kosmosu. Ta czarna jak smoła przestrzeń, przetkana jedynie jaśniejącymi piegami gwiazd, jest, trzeba to przyznać, zwykle nieciekawa. Wirują gdzieniegdzie, co prawda, jakieś ciała, niebieskie i inne; łyska czasami asteroidka czy kometa z wdzięcznym, lodowo–dwudzielnym ogonem, lecz, jeśli kto nie ma nadzwyczajnego farta, by takie cuda ujrzeć, to może nabrać przeświadczenia, iż kosmos to – raczej nuda.
Takie to też przemyślenia miała mała, chromowana satelita wypuszczona przez kogoś dawnymi latami w kosmiczne rubieże. Badała coś, owszem, skanowała i czuła się przy tym przydatną, lecz trapiło ją zgoła, że nie jest przeznaczone jej wrócić nigdy na rodzinną planetę i zebrać pochwały za rzetelną pracę. Nie była nawet pewna, czy ktośkolwiek słucha w ogóle jej gęsto–cyfrowych przekazów radiofonicznych. Teraz, po latach kursu, poza jakim towarzystwem łaknęła również, by dookoła wydarzyło się coś ciekawego.
Wtem – spełniło się jej życzenie. Jej szklane oko wypatrzyło jakieś migotanie, nietypowo jasne dla gwiazdek dalekich i meteroidów – ponadto, migotanie raptownie się zbliżające. Satelitka zastrzygła talerzami z podniecenia i zaczęła nadawać, gdy poznała, że był to kosmiczny statek. Mijały ją już takie niegdyś, niepamiętnymi czasy, więc wiedziała, czego się spodziewać po czarnym punkciku, który zaczął się kształtować pośród płomiennego blasku. Ale czegoś takiego jak ten konkretny statek jeszcze bodaj nigdy nie widziała.
Rozchybotana metalowa konstrukcja rakiety, którą dawno już nadawała się na żyletki, wlokła za sobą, z wielką prędkością, coś na wzór wagonu kanciastego, wielokrotnie większego od niej samej. Nad jej szpicem zaś usadowiony był jegomość czytelnikowi już zapewne znajomy – toż to As Przestworzy Bonifacy Barsoba, nazywany tak przeważnie przez samego siebie. Trzyma on za uzdy, do czubka rakiety umocowane, i szarga nimi raz po raz, wołając przy tym spod szklanej bani “Wio! Wio!” i bijąc piętami o metalowe boki.
Minęła rakieta rozradowaną satelitę i żonęła dalej, sypiąc za sobą strumieniami gorących iskier. Barsoba zaś myślał sobie na głos:
– Aj, trzebaby prędko ładunek odłączyć, wlekę się straszliwie. W tym tempie zemrę chyba ze starości nim do Gwiazdy Północnej dolecę, psiakość! Cóżem ja sobie myślał... stu tysięcy kiełbas same przecie nie przejem, nawet jakbym się starał. Tak, trzeba się pozbyć tego balastu...
Myślą tą powodowany puścił lejce i zgramolił się z moszczonego poduszkami kozła do wewnątrz swej rakiety, zwanej przezeń Stadniną. Załączył Automatycznego Stangreta i wyznaczył kurs na najbliższą planetę, nie dalej jak tysiąc tera–wiorst od niego się znajdującą. Wtem posłyszał za sobą przyjazne chrumknięcie i ciepło jakieś, napełniło jego ducha. Odwrócił się do wiezionego ze sobą pokwika, którego tuczył już od wielu dni i do którego przywiązał się wielce.
– Przyjemna bestia z ciebie, to trzeba przyznać. – tu Barsoba trącił żartobliwie pokwika w boczek, a ten stracił grunt pod swymi krótkimi odnóżami i przewrócił się. – Ładnieś utył, będzie z ciebie nie lada pieczeń...
Smyranie zwierzęcia w podbrzusze niejako ukoiło nerwy Barsoby, więc spokojny o to, że niedługo zrobi swój interes i poleci w dalszą drogę, przebrał się w koszulę nocną, i zapadł w sen, ukołysany drżeniem rakiety i niezupełnie cichym szumieniem silnika.
Następnego dnia wstał, rozprostował kości i zauważył, że za małym bulajem majaczy już system słoneczny i planetka, w którą mierzył. Stanął więc przy pulpicie, wykonał tu pomiar, tu kalkulacyję i stwierdził, że lądowanie może mu nieco kłopotu przyprawić. Musiałby przebić się przez grubą warstwę chmur, zaś Stadnina nie była już pierwszej jakości i nie był pewien, jak owo przebijanie zdzierży. Mimo tego powziął decyzję – ustawił kurs, przywiązał siebie do fotela, a pokwika do poręczy przy łóżku, po czym strzyknął kośćmi w karku i zanurkował w kłębiące się szare bałwany.
– Obyśmy wyszli z tego cało, mopanku. – mruknął Barsoba i zaczął kręcić wąs ze zdenerwowania, gdy Stadnina nabierała coraz większej, większej i większej szybkości.
Szpic rakiety otoczyły płomienie, również wewnątrz zrobiło się gorąco jak w łaźni, toteż pot lał się Barsoby wielkimi kroplami. Na dokładkę wgniotło go w fotel i stracił dech w piersi, trzęsło nim i pokwikiem niemiłosiernie, czuli się jakby wpadli do jakiej szatańskiej młockarni. Na szczęście trwało to jedynie chwilę. Wkrótce rakieta poczęła wyhamowywać, dławiąc się i chrypiąc z silników. Widocznie jednak dysze jakie nadtopiły się przy spadku, więc Stadnina całego pędu wytracić nie zdołała i zaryła zaraz z impetem w ziemię. Barsobę mocno potłukło, lecz ze względu na przezorne przywiązanie siebie i pokwika, uniknęli większej krzywdy. Rozsupłał przeto więzy i, obolały, przeszedł do włazu, odsunął rygiel i wyszedł. Stanął w rozkroku na kadłubie rakietki, rozglądając się. Wokoło rozciągały się kwadraciki pól uprawnych i krępe bryły młynów wiatrowych, zaś naprzeciw stała nieduża mieścina z, być może, pół tysiącem domostw. Z tychże wyzierali teraz ludzie o osobliwie zielonej skórze i oczach na giętkich szypułkach. Pokazywali palcami na upadły statek i szeptali między sobą.
– Szczęście chociaż, żem w te strzechy przypadkiem nie ucelował – uznał Barsoba, po czym zerknął w dół i począł szacować straty.
Na pierwszy rzut oka wydało mu się, że w takim stanie Stadnina raczej nie odleci. Wgnieciona była solidnie, a z boku ziała dziura z rozmaitymi drutami i rurkami zeń sterczącymi.
– Źlem to musiał obliczyć, do diaska. – przeklął Barsoba i nastroszył się, bo przyszło mu do głowy, że mieszkańcy wioski mogą mieć nieprzychylne wobec niego zamiary, zaś jedyna jego droga ucieczki skwierczy teraz pod nim żałośnie.
Zmierzył wrogim wzrokiem zielonych chłopów, którzy nie zdawało się, iżby kwapili się do pójścia do niego i w końcu zdecydował, że nie wydają się być uzbrojeni, więc zeskoczył ze Stadniny i pomaszerował w stronę domów. Raczej prymitywna zdała mu się wioska, z tymi młynami, drewnianymi chatami i tylko jedną jedyną elektrownią kopcącą w oddali na pagórku. Gdy szedł, z głębi wioski wyłoniło się kilku zielonych jegomościów o ważnych minach, najwyraźniej komitet powitalny. Jeden z kosmitów, gdy się zbliżyli, skinął szypułkami i rzekł:
– Witamy waszmość w naszej skromnej mieścinie. Możemy spytać, w jakimże to celu?
– Uszanowanie. Nie trzeba się się martwić mopanku, ja tylko na chwilę, w sprawach handlowych. – wytłumaczył Barsoba, któremu nie do końca w smak był dystansowy ton w głosie tamtych.
Posłyszawszy jego odpowiedź, również inni wieśniacy zaczęli wychodzić ze swoich chat i zbliżać się z ciekawością do Barsoby, otaczając go, tym samym, sporym kręgiem.
– Miodnie! – po sekundzie szeptania z towarzyszami zawołał zielony człowiek, aż szypułki mu się zatrzęsły – Całe szczęście. Wybaczy nam waszmość tę opieszałość, ciężkie czasy ostatnio u nas nastały... No, mniejsza, zapraszam! Imię moje Idefons Klepka, jestem sołtysem Smarwolina, czyli tegoż miasta. Miło nas waszmość gościć.
– Tak, tak, mi również miło u was gościć... swoją drogą, poratuje pan, suszy mnie nieco, kędy do jakiejś gospody?
– Ach, tak dawnośmy nie mieli kupca w naszych stronach, proszę poczekać, wtem wystawimy na plac stoły, zjemy i wypijemy wspólnie!
Ta propozycja spodobała się Barsobie i zmyła już absmak pierwotnego chłodnego przyjęcia. Smarwolinianie ochoczo wzięli się za wynoszenie mebli, Smarwolińskie kobiety zasłały je krochmalonymi obrusikami i niezadługo na stoły powędrowały gorące, wiejskie potrawy i dzbany ciemnego piwa. Rozległo się brzmienie muzyki. Przednio ugoszczony Barsoba usiadł, a wieśniacy kłębili się gwarnie, niemal kozły przez siebie skacząc, żeby tylko dostać się jak najbliżej naszego bohatera. Niebawem roześmiał się Barsoba, bowiem tak był zajęty odpowiadaniem na ciekawskie pytania, rzucane mu przez biesiadników, że niemal kęsa do ust włożyć nie mógł. Opowiadał o swoich podróżach i przygodach, dodawał co prawda barw tu i tam, lecz jest to już cechą typową dla krasomówczych podróżników i przygodnych ludzi, i nic tego nie zmieni, i zmienić nie może. Ludzie słuchali urzeczeni i wydawali raz po raz okrzyki zdumienia, syknięcia współczucia czy też gromkie brawa wieńczące szczególnie bohaterską opowieść. Gdy zaspokoili na chwilę swój głód Barsobowych historii, mógł się on wreszcie posilić. Zjadłszy smacznie i suto, popiwszy też posiłek piwem, odwrócił się Barsoba do sołtysa Klepki i zapytał:
– Sołtysie drogi, mopanku, wdzięcznym wielce za całe to dobrodziejstwo i ucztę wyborną – tu przełknął kęs mięsa. – Muszę więc spytać, co to za kłopot nawiedza Smarwolin, skąd ta, nie da się tego rzec inaczej, nieufność do przybyszy?
– Waszmość raczy wybaczyć ten początkowy ambaras... Ludzie lękają się obcych i mają dobry powód. Nieszczęsny Smarwolin stał się upodobanym celem wszelkiej krasy bandytów i watażków. Słowo daję, ściąga ich jak lep muchy! Zjawiają się tu, łupią, grabią, uciekają z naszymi plonami i tym skromnym dobytkiem, który udało nam się w pocie czoła uzbierać.
– Masz babo placek. Rozumuję, że i z tego powodu wielu kupców was nie odwiedza?
– W sedno pan trafił. Uznają, że albo i oni padną ofiarą grabieży, albo, że i tak nie ma po co przylatywać, bo z pewnością nie mamy czym płacić.
– A macie? – zainteresował się Barsoba.
– Owszem... – Klepka spojrzał na Barsobę z ukosa, ale kontynuował – uchowało się nieco kredytów na czarną godzinę i obawiam się, że taka też nastała, bo nawiedził nas w tym roku nieurodzaj... Tak, to zapewne ostatnia taka uczta w Smarwolinie, trzeba będzie racjonować...
– To się wybornie składa! – przerywając mu klasnął w dłonie Barsoba – Znaczy, że tu jestem, ma się rozumieć. Widzi pan, mopanku, akurat wiozę ze sobą całą ładownię kiełbas, innych wyrobów mięsnych i... tak dalej!
Barsoba miał tam też kilka beczek wódki, ale w ostatniej chwili ugryzł się w język i nie wspomniał o nich. Postanowił ukradkiem, przed dokonaniem zakupu, przetoczyć je do niewielkiej, aczkolwiek dostatecznie pojemnej, ładowni Stadniny.
– W takim razie jesteśmy ocaleni! – rozpromienił się Klepka – Z nieba nam chyba waszmość spadł!
– Hehe – zarechotał Barsoba i zanurzył wąs w piwie.
– Proszę podać swą cenę i możemy dobić targu jeszcze dziś!
– Mmpf – Barsoba odsunął kufel, przetarł pianę z ust i poprawił się – Sto złotych kredytów.
Nasz bohater wiedział, że zawartość ładowni może mieć, i pewnie ma większą wartość niż ta kwota, ale wdzięczny był za gościnność Klepki i wieśniaków, oraz zrobiło mu się szkoda ich niedostatku. Jego przygody nie zawsze były sielankowe i pełne sukcesów, ba, może rozumiał podły los Smarwolina lepiej niż ktokolwiek inny. Żył raz na wozie, raz pod wozem, ale zawsze, gdy był zbity z pantałyku, podnosił się i gnał dalej, przy czym zazwyczaj dokładał też, przez poczciwość, starań, by dopomóc bezbronnym i potrzebującym.
– Niemała suma. Ale za całą ładownię tej wielkości, pełną wyrobów mięsnych...
– Przeważnie kiełbas. – sprostował Barsoba.
– Tak, i kiełbas, myślę, że to uczciwa cena. Zaraz zakrzątniemy się i zbierzemy grosz. – tu Klepka wyciągnął rękę do Barsoby, zaś szypułki jego wyrażały ulgę i wdzięczność.
Uścisnęli dłonie i Idefons Klepka wstał, by ogłosić wieść Smarwolinianom:
– Moi drodzy! Wyzbądźcieżsię trosk! Przybyły tu Bonifacy Barsoba sprzeda nam hojnie całą ładownię kiełbas!
Słowa te wywołały głośne wiwaty i brawa, ludzie chwycili kielichy i wnieśli toast za Barsobę. Sołtys zaś powędrował w tym czasie do skarbca mieszczącego się kawałek dalej, w ratuszu. Barsoba miał uciechę z tej przyjemnej krotochwili, oraz zacnych i poczciwych wieśniaków wokoło – wodził więc z zadowoleniem wzrokiem po ich dziwacznych, szypułkowanych licach. Wkrótce jednak dostrzegł coś, co wielce go zdenerwowało. Jego pokwik wylazł był, zdaje się, z rakiety i przywędrował aż do miasta, wabiony zapewne aromatem uczty. Teraz zaś stał na jednym ze stołów w żelaznej brytfance, po ryjek w sosie, zaś jakiś chłopina oblewał go tymże sosem po grzbiecie. Barsoba wstał z werwą, niemal wywracając ławę, podbiegł do chłopa i wytrącił mu chochlę z ręki.
– A ty co, mopanku, folgujesz sobie z moim pokwikiem? Chcesz zarobić w skórę? – wypalił.
– Jeju, jaśnie pan tak nie krzyczy! – zawołał chłop, chowając z przestrachu oczne szypułki aż po samo czoło – Nie wiedziałem, że pański! Dyć to zwierzę jeno, ślicznie utuczone do tego, czemu zwlekać z jedzeniem? – zdziwił się.
– Dosyć tych bredni! Jeszcze nie dosyć go utuczyłem!
– Jaśnie pan daruje... bardziej by go utuczył, to pokwik by nie chodził, a się toczył... – wymamrotał chłop.
– Ty! Potoczą to się głowy, jak ktoś bodaj tknie moje zwierzę! Zrozumiałeś?!
– Ano, nie ma co się tak cietrzewić...
Na to Barsoba nie zdołał już odpowiedzieć, gdyż uwagę jego odwrócił łoskot tłuczonego szkła. Odwróciwszy się, zoczył on widok potworny.
Oto tam, na blacie stołu, przy którym ledwie co Barsoba spoczywał, stał teraz, zrzuciwszy całość zastawy, olbrzym o insekcim wyglądzie. Na plecach jego przyuważyć można było dwurzędne skrzydła skarłowaciałe, głowę miał z dwoma ogromnymi kulami oczu i trąbką pod niemi, zaś chitynowe jego cielsko obsypane było obficie cienkimi odnóżynami, setką bodaj, a każda z nich uwieńczona była szczypkami groźnie szczypającymi. Co gorsza, sołtys–nieborak zwisał nad ziemią, trzymany przez wspomniane szczypki za kołnierz. Robak straszliwy wydzierał mu teraz z rąk pobrzękujący złotem miech, przemawiając tymi słowy:
– A cóż tu mamy, panie sołtysie? Kredyty? – gdy mówił, głos jego szeleścił jak suche liście. Odwrócił się do tłumu zamilkłych biesiadników – O, wy dziady niesforne! Takąście mi blagę, szczyp, wciskali, żeście ubodzy niby i nic już nie macie!
Widząc bandytę już Barsoba kasał rękawy do bójki i chciał się przez tłum przebijać, lecz powstrzymał go chłop, uprzednio przez niego okrzyczany. Wyszeptał mu do ucha:
– Jaśnie panie, co też pan? Toż to groźny watażka, Waszka Centyman! Nie ma mu równego na całej planecie!
– Dobrze więc, żem z tej planety nie jest. Puszczaj, idę się z tym zbójem porachować. – odrzekł gniewnie Barsoba i odszedł, torując sobie łokciami drogę.
– Więc co, niedojdy? Macie jeszcze monetę, szczyp szczyp, to wyskakiwać z niej prędko, jak żywoty wam miłe! – perswadował dalej Waszka, potrząsając sołtysem jak szmacianą lalką.
– Moneta, mopanku, to mnie się należy! – zawołał Bonifacy Barsoba, wyskakując przed zgromadzonych chłopów o podkurczonych kornie czułkach.
Waszka widząc śmiałka, zwinął trąbkę ironicznie, ale puścił sołtysa i obrócił swe rozległe robacze cielsko. W tym czasie Barsoba zdążył dobyć już szabli i stanąć w bojowej pozie, z biodrem wspartym ręką i nogami w rozkroku.
– Odważnyś! Panie... ?
– Barsoba – wycedził nasz bohater, z trudem zachowując zimną krew.
– Panie Barsoba. Imię moje Wasilij Centyman, do usług. Przyznać muszę, szczyp, że dawno już nikt mi wyzwania nie rzucił! Powiedz...
– Powiedz mi lepiej w które ślepie mam patrzeć, jak z tobą gadam, paskudo! – przerwał mu Barsoba, wodząc czubem szabli w górę i w dół, miarkując okiem znawcy słabe punkty Centymana.
– Ależ nie trza uciekać się do niegrzeczności! Taki już porządek rzeczy, szczyp, Smarwolin się bogaci, a ja go rabuję, taki już porządek świata, nie ma w tym, zapewniam, nic osobistego.
– Oj, aż mnie ręka świerzbi! Ubiłem już z sołtysem targu, w łapsku trzymasz moją uczciwą zapłatę. Sam teraz zapłacisz słono!
– A więc nie dogadamy się, szczyp szczyp... nic, nuże do walki! – zaszeleścił potężnie Waszka i nastroszył całą setkę swoich ramion, szczypając powietrze niepokojąco.
Barsoba, nieustraszony monstrualną aparycją przeciwnika, zaszarżował. I Centyman zeskoczył ze stołu na jego spotkanie. Starli się – poszły w ruch szczypki, zatańcowała szabelka. Gapie Smarwolińscy widzieli niewiele ponad wirującą wichurę ostrzy i ciał. Barsoba wpierw pewny siebie, parując kolejne prędkie ciosy odnóży, sfrustrował się nie mogąc ni razu wymierzyć dobrze w chitynowy pancerz Waszki. Wkrótce przyznać w duchu musiał, że wróg jest jednak diablo szybki. Szczypki nacierały zewsząd, od przodu, od flanek, od góry i dołu, a gdzie się jakąś Barsobie odjąć udało – jak łby jakiej hydry naraz kolejne dwie się tam pojawiały. Waszka śmiał się szelestliwie, nie bacząc na stratę tego, czy tamtego odnóża, bo miał ich przecie bezlik.
– Szczyp szczyp, paneczku! Lata już nie te, co? Nie masz szansy mnie pokonać!
– Aj, zaraza! Poczekaj jeno, większe karakany już deptałem! – wysapał Barsoba, odcinając kolejne odnóże. Poczerwieniał już cały na twarzy i znać było, że siły z wolna go opuszczają od gorączkowej szermierki.
– Poniewczasie te przechwałki, teraz trza je czynem poprzeć... no, dość guzdrania!
Z tymi słowami watażka skupił się w sobie, stanął pewniej, i począł fechtować szczypkami ze zdwojoną niemal prędkością, na domiar złego akurat wtedy, gdy Barsoba gardę nieco opuścił. Chitynowe ostrza zatrzasnęły się na piersi i ramionach biedaczyny, raniąc go, choć raczej płytko, to bardzo boleśnie. Szabla wciąż śmigała, odbijając atak za atakiem, lecz ruch jej był wyraźnie spowolniony.
– Nie, mopanku, tak nie będzie... – wykrztusił Barsoba, łapiąc dech – Klnę się na moje wąsy, że...
– Aż przykro patrzeć. – zaszydził Waszka, cmokając trąbką – Szczyp szczyp!
I celnym, chybkim szczypnięciem, jeden sumiasty wąs Barsobie uciachał. Odleciał on w powietrze, po czym spadł na błocko, powoli, jak delikatne, siwe pióro. Tego dla Barsoby było za wiele. Dyszał ciężko, zalewał go pot i posoka z licznych skaleczeń, nie miał żadnych asów w rękawie. Z takim przeciwnikiem jeszcze się nie próbował. Nie mając wyboru, słabnąc coraz bardziej, przejęty rozpaczą za postradanym wąsem, odstąpił od Centymana z okrzykiem:
– Basta! Poddaję się!
Waszka ujarzmił swe szczypiące odnóża i odstąpił również, ale, zdawałoby się, wcale nie strudzony – choć, koniec końców, ciężko było cokolwiek poznać po jego insekciej fizjognomii. Parsknął, gdy Barsoba zatoczył się i padł na podeptaną ziemię. Skierował się do Smarwolinian i rzekł:
– Nie myślicie chyba, że dam wam wiarę bodaj jeden raz więcej? To nie mogą być wszystkie kredyty w Smarwolinie. Nie widzi mi się, szczyp, każdego grosza mozolnie z was wyłuskiwać, więc wrócę jutro i całe, CAŁE złoto ma na mnie czekać!
Na tym zakończył Waszka Centyman – rzucił jeszcze pogardliwe spojrzenie na poranionego Barsobę i odczłapał, pobrzękując pieniędzmi w mieszku.
– Jeszcze się porachujemy... – chrypnął nasz bohater, ale tamten nie dosłyszał. Poczuwszy się wyjątkowo słabo, przegrawszy sromotnie, Barsoba osunął się w ciemność.
* * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * *
Zbudził się Barsoba dopiero z wieczora, gdy chmury niejako się rozeszły i słońce wisiało nisko nad horyzontem, jak ten trzmiel miodem opity. Gdy oczy zmęczone rozwarł, ujrzał nad sobą z pół tuzina kobiet Smarwolińskich, troskliwie plastry mu na rany nakładających. Gdy poznały, że odzyskał przytomność, spierzchły zaraz bez śladu. Omiótł wzrokiem Barsoba izbę, w której się znajdował. Pewnie jakieś gospodarstwo, a nuż do ratusza go przenieśli? Nie miał pewności. Na próbę rozprostował członki i przeklął siarczyście, gdy przeszył go podły ból. Wstał jednak o własnych siłach i, wychodząc z chaty, rzucił coś kobiecinom, że nie chce gościnności nadużywać, i na swym statku nocować będzie. Po drodze znalazł pokwika, który buszował w jakiejś kupie kompostu i przywiódł go również do rakiety. Tam namyślił się długo, po czym przetoczył, wciąż plując i klnąc, beczki z wódką do Stadniny. Następnie odczepił sworzeń łączący ją z ładownią i posnuł się na powrót do kabiny. Przykro mu było na duchu, pociągnął więc kilka łyków wódki a i powkikowi zlał nieco do spodeczka. Niebawem jednak, zmordowany, zasnął.
Gdy świtać zaczęło już się krzątał Barsoba wokół uszkodzeń w boku statku, chcąc je czym prędzej naprawić i odlecieć. Plastry Smarwolińskie skutecznie śmierzyły mu bolejące rany, wkrótce więc wzuł grube rękawice, złapał za śrubowkręt i nie zwlekając zabrał się do roboty. Napocił się i urobił przy tych reperacjach, lecz korzystając ze swej przenikliwej znajomości mechaniki, oraz niemałego metrażu klejącej taśmy, załatał większość braku. Nadal jednak, niczym uparta drzazga w palcu, w machinerii wewnętrznej tkwił metalowy odłam wielkości ramienia i siedział tam, zdawałoby się, na dobre. Barsoba, zły jak osa, pochwycił jednak zań, zaparł się obiema nogami na kadłubie statku i tak się naprężył, tak muskuły napiął, że odłam drgnął, po czym ustąpił, rychło spadając na grunt wraz z Barsobą. W machinerii zagulgotało, po czym z wyrwy tryskać zaczęła nagle gęsta, oleista substancja, tryskać prosto na leżącego pod spodem naszego nieszczęśnika. Splunął on z niesmakiem, bo dostało się mu się do ust trochę owego paskudztwa:
– Tfu! Hipersmoła! Ja to mam morowe szczęście, psiamać!
Zatamował prędko wyciek jakimiś szmatami, lecz cały był już skąpan w czarnej, lepkiej cieczy. Żałował wielce, że w ogóle przeciwko Waszce Centymanowi stanął, że do Smarwolinian się zwrócił, że na tej planecie właśnie wylądował, a nawet, że w ogóle żywot bohaterski prowadził, gdyż wszystko to ugryzło go teraz jak wielki giez w zad koński. Postanowił jednak, że mimo wszystkiego, jeszcze za wygraną nie da.
* * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * *
Drżały szypułki na wszystkich chyba głowach Smarwolińskich, kiedy watażka Centyman kroczył przez ulice. Łup jego wczorajszy wciąż mu u pasa zwisał, teraz jednak miał również sakwę, licząc zapewne, że i ją złotem wypełni. W stronę ratusza zmierzał, gdzie czekał już na niego sołtys – z pustymi rękami. Nie udało mu się żadnej sumy wysupłać i oczekiwał teraz, jak i inni wieśniacy, najgorszego.
– Gdzie kredyty, Klepka? – zaszeleścił z gniewem Centyman.
– Nic już nie mamy, przysięgam. Jesteśmy jedynie ubogimi rolnikami, ulituj się...
– Na litość mnie nie weźmiecie, łapserdaki! Choćbym miał każdą chatę przetrząsnąć, szczyp szczyp, schowany grosz znajdę. A jeśli kto na drodze mi stanie...
– Hejże!! – dobiegł Waszkę jakiś głos zza pleców.
Odwrócił się z wolna, nie antycypując wszak żadnego sprzeciwu. A tam, na środku głównej drogi, stał i wołał nasz dzielny bohater! Barsoba we własnej osobie, z szablą w dłoni, osłonięty uprzednio, dla niepoznaki, czarną peleryną.
– Tyś?! – ryknął zdziwiony Waszka
– Jam! – odkrzyknął Barsoba i począł zbliżać się rączym krokiem do Centymana.
– Jeszcze ci mało, pół–wąsaczu? Dobrześ może kiedyś walczył, ale jak wilk siwy, skubie go i wrona, a co dopiero ja!
– Mylny masz pogląd, mopanku! – uśmiechnął się Barsoba – Prawda jest wręcz odwrotna, im kot starszy, tym ogon twardszy, o czym zaraz się na własnej skórze przekonasz!
– Czas zakończyć te igraszki... na dobre! – wyrzekł Waszka i stanął, jak i wczoraj, na rozłożonych nogach i ze szczypkami najeżonymi wokół cielska.
– Szczyp szczyp! – i natarli na siebie.
– Szybkiś, turkuciu robaczywy, ale głupi jak but! – powiedział Barsoba, krzywiąc się jednak, bo od parunków i cięć otwierały mu się znowu ledwie podgojone rany.
– Głupi jest ten, kto nie wie, kiedy przestać! – odparł Waszka, szczypając z ferworem
– To się okaże...
– Przyznaj, Barsobo! Trafiła kosa na kamień! – tu insekt rozpostarł wszystkie sto odnóży, gotując się do ostatecznego ciosu.
– Trafiła kosa... na lep!!!
Barsoba wykonał piruet, puścił szablę i chwytając za spinkę, płaszcz jego spinającą, zerwał ją. Jednocześnie, druga ręka za brzeg płaszcza onego złapała i majtnęła nim jak płachtą na byka. Sto mocarnych, szczypających odnóży naraz w nią uderzyło.
Szczypki chciały rozciąć tkaninę, ale ku najwyższemu zdumieniu Waszki, nie mogły. Płachta nie tylko bowiem była solidna, ale posmarowana też hipersmołą, do której teraz wszystkie odnóża watażki przylepione na amen zostały! Barsoba, ukryty bezpiecznie za płachtą, uśmiechnął się pod wybrakowanym połowicznie wąsem i naraz, wytężając siły, szarpnął w tył. Z odgłosem jak korek wyskakujący z butelki, wszystkie szczypki przylepione hyc! Wyskoczyły z tułowia Waszki, czyniąc go z miejsca – bezrękim. Zgroza odmalowała się na jego owadziej twarzy... Został zwyciężony.
– Jak... jakeś mnie... – nie dowierzał nadal.
– Ano, mopanku, trza mieć łeb na karku! – Barsoba podparł się za biodra i uśmiechnięty obserwował, jak Smarwolinianie wychodzą z ukryć swoich domostw i zbliżają się ostrożnie do pokonanego Centymana. – Aleś mnie niemal wykończył, z taką szczypawką się jeszczem nie fechtował!
– Co ja teraz pocznę? Dobij mnie już lepiej!
– Tak dobrze to nie ma. Smarwolinowi się jeszcze musisz, mąciwodo, odpłacić. – podszedł Barsoba do robaka, groteskowo i nieporadnie wyglądającego bez wszelkich odnóży, poza dwoma do chodzenia. Pochylił się nad nim. – A ten fant, pozwolisz, mnie się należy.
I odwiązał Barsoba mieszek z jego zapłatą, z zadowoleniem oglądając iskrzące się wewnątrz dziesiątki złotych kredytów. Poczuł się przednio, nawet skaleczenia jakby mniej bolały.
Nastał wieczór. Na cześć Barsoby wydano huczny bal, suto skrapiany ciemnym piwem, jak i wódką z jednej beczki, jaką Barsoba od siebie przytoczył. Piciu i tańcom nie było końca, choć przy tych ostatnich oszczędzał się nasz bohaterski sarmata, bowiem wciąż krępowały go plastry. Odszukał również swój stracony wąs, upadły w błoto, oczyścił go z troską i przytwierdził z powrotem za pomocą tej samej hipersmoły, którą posłużył się w walce. Co do Waszki Centymana, sołtys Klepka i rada Smarwolina zawyrokowały, że ma on odpracować wyrządzone krzywdy – jako, że był wciąż krzepkim robakiem, a niegroźnym z racji braku szczypek, nakazano mu ciągnąć maszyny rolnicze, w której to roli sprawdził się świetnie. Po trzech dniach celebracji, przypomniał sobie Barsoba o swym kursie na Gwiazdę Północną, pożegnał się więc ckliwie, wyciskając też u innych niejedną łzę, z poczciwym ludem Smarwolina, którego zdążył już był polubić przez ten krótki, acz pełen wrażeń czas. Zasiadł z pokwikiem do zreperowanej rakiety i machając zgromadzonym na polu wieśniakom przez bulaj, odleciał w kosmiczny bezmiar, zostawiając za sobą jeno snop siwego dymu.