Opowiastki o Barsobie, Kosmicznym Sarmacie
Opowiastka pierwsza, czyli jak Barsoba sparł się z robotem o to, kto ma mocniejszą głowę.
Het, w otchłani kosmosu, uważny obserwator dostrzeże wśród głębokiej czerni, nakrapianej bladymi gwiazdami, jeden punkt zgoła się wyróżniający – nie daje on światła, jak gwiazda, jednolitego, ale parska i prycha płomiennymi rozbłyskami, niczym jaki gniewny wulkan. Nieuważny obserwator również go nie przeoczy, bo a nuż punkt ten wleci za jakiś księżyc czy też planetkę, to od razu otacza ją promienna aureola, całkiem jak przy zaćmieniu, co rzuca się, niejako, w oczy.
Czymże jest ów punkt, tak mocno i niespokojnie jaśniejący? Toż to statek należący do nikogo innego jak Bonifacego Barsoby! – nazywanego Astralnym Awanturnikiem lub innymi, mniej przychylnymi przydomkami.
Cała maszyna jego – aż dziwne, że trzyma się kupy. Stal poszycia ma wiekową i zmurszałą, tu brakuje statecznika, tam antenki, kadłub podparty jakimiś żerdkami, słowem – złom, nie statek. A jednak leci – leci, a z ogromnego dyszla wstecznego wypluwa snopy białych iskier, przy czym trzęsą się i grzechoczą, po prawdzie, wszelkie luźne części, ale wehikuł pełną parą pędzi naprzód. Kadłub ciasny, głośny, niewygodny, nikt nie wytrzymałby w nim długo, przeto Barsoba siedzi nie w nim, ale na nim, okrakiem, z głową w szklanej bańce – żeby mu pył gwiezdny nie wlatywał do oczu.
Poświęćmy chwilę samemu Barsobie, jako, że człowiek to całkiem nietuzinkowy. Postawy był długiej i suchej, ale mocnej i giętkiej, jak wierzbowa rózga. Pierwszym co ktokolwiek zapamiętywał z jego twarzy były długie, sumiaste wąsy, które to Barsoba darzył takim afektem i opieką, jaką darzy się ulubionego szczeniaka lub konia. Reszta fizjognomii nie odznaczała się może takim pięknem czy wytwornością, jak owa para wąsów, niemniej warto wspomnieć o grubo ciosanych rysach, nieco zapadłych policzkach, oraz ciemnych, z lekka kaprawych oczkach igrających żywo jak u, można by rzec, ptaka drapieżnego, pod Barsobowymi krzaczastymi brwiami.
Leciał tak więc nasz bohater z lejcami (zahaczonymi na końcu o szpic na przedzie statku) w ręce, paląc małą mahoniową fajkę i wypuszczając nagromadzony dym zaworkiem z tyłu bańki, kiedy tylko ta zamgliła mu się za bardzo. Wnet – słup ognia, wyrastający ledwie cztery łokcie za jego plecami, grzejący mu je przy okazji dość przyjemnie, zamrugał, zafalował, jakby namyślając się co dalej robić, skurczył się – a potem rozpłynął zupełnie.
Zrazu Barsoba nie spostrzegł, że coś jest nie tak, ale w mig z dyszla lecieć zaczęły chmurki czarnych oparów – machina dławiła się i kaszlała niemiłosiernie. Tego już jeśli nawet Barsoba nie usłyszał, to zaraz poczuł w kościach poprzez drżenia, które jęły wstrząsać rakietą.
– Ach, do diaska! Skaranie boskie z tym sprzętem! – zaklął siarczyście Barsoba, wypuszczając przy tym fajkę z ust. Ta upadła na dno bańki i odrobina żaru wysypała się na jego szyję. Syknął tylko z bólem, wziął głęboki oddech, po czym zdjął szkło i zatknął niesforną lulkę za pas.
– Cóż to tym razem, mopanku? – mówił do siebie, wciąż rozgniewany, przeciskając się przez wąski właz do wnętrza kadłuba. – Rury zatkane? Nie może być... nie dalej jak miesiąc temu je szczotkowałem... Może kamyk jaki dziurkę wybił?
Ale prędko znalazł prawdziwy powód humorów silnika, stojącego na tyle kadłuba. Wprawdzie sapał jeszcze cicho niby wielki samowar, ale wskazówka na przykręconym do niego cyferblacie wskazywała okrągłe zero – ot, zabrakło paliwa.
– To ci licho… No to, mopanku, trzeba nam zajrzeć do jakiegoś szynku. – Tu Barsoba pogładził jak to miał w zwyczaju, swe bujne wąsiska – Napoić bestyję... A i nas nie zaszkodzi.
Przystąpił więc do telepudła, pożółkłego od starości (poznasz, że z drugiej albo nawet trzeciej ręki). Teraz ręka Barsoby grzmotnęła o aluminiową ściankę i wnet, jak groch z worka, poczęły rozsypywać się w pudle zielone cyferki.
Miły nasz warchoł złożył usta i wygwizdał parę nut walczyka, czekając aż łyskający numerami rzęch zaskoczy. Doczekał się – tafla telepudła pociemniała i ostało się na niej tylko kilka znaczków, które pytały, zwięźle i po prostu– „CZEGO CI TRZEBA”
Zawirował Barsoba palcem nad wytartymi klawiszami manuału skupiając myśli, następnie jedna litera po drugiej wystukał: „Którędy do szynku”. Mechanizm stęknął i, nie wiedzieć czemu, zamiast pokazać zwięźle i po prostu odpowiedź na telepudle, wypluł mały bilecik z wydrukowanymi namiarami. Nieraz głowił się nasz bohater dlaczego tak właśnie dostaje odpowiedzi, a nie, niejako szybszą, drogą elektronicznie–cyfrowo–optyczną, lecz, że nie on maszynę skonstruował, to nie wiedział. Było już, jak to mówią, jak było – i basta.
Barsoba pomacał wzrokiem papierek i z uśmiechem, unoszącym mu koniuszki wąsów nad uszy, stwierdził, że szynk tuż tuż, bodaj za trzecią planetą w lewo.
– Doleci się, mopanku, na oparach. Doleci się jak nic. – skwitował.
Trzeba czytelnikowi wiedzieć, że Barsobie zdarzało się już, że brakło paliwa, nawet kiedy był w zupełnej pustce kosmicznej, gdzie nie tylko lot jest wyboisty przez czarne dziury, ale w dodatku naokoło plączą się nieprzyjemne czarne karły. W takiej to pustce, gdzie nie uświadczy człowiek ani żadnych odległych śmiechów, rozlegających się w eterze, ani świergotu przelatującej komety, ani pokrzepiającego blasku gwiazd, musiał łapać za lejce, złazić z rakiety i wlec ją za sobą, idąc tak na piechotę, pocąc się i klnąc, aż nie znalazł wreszcie postronnego statku albo jakiejś gościnnej planetki. Dlatego właśnie tak uradował się Barsoba, wiedząc, że doleci.
Po niedługim czasie statek zbliżył się do pasa asteroid gdzie, jak największy brylant na szlacheckiej zaponie, mieścił się oświetlony lampkami neonowymi szynk. Był to solidny budynek z belek ciosanych na starą modłę – z surowego tytanu, zakotwiczony między bliźniaczymi skałami kosmicznymi. Obok znajdowały się boksy dla rakiet i tam właśnie skierował Barsoba swój wehikuł.
Kiedy wysiadał, wnet podleciał do niego mały robot służący i ukłonił mu się grzecznie. Nie był to jeden z tych wygadanych, obrotnych i czarujących wymysłów, jakie się obecnie widuje na salonach, co to nie wiadomo niemal – chłop czy robot? Ten nie był zgoła zbyt rozgarnięty, posiadał bowiem nie więcej jak trzy Stopnie Bystrości, to jest Bystrony.
– No, tylko przywiąż dobrze tę moją Stadninę, chłopcze, oby tylko nie odleciała! – przestrzegł Barsoba zeskakując długimi susami z kadłuba na platformę koło boksu.
– Bzzt? – zapytał robot który był, powiedzmy sobie szczerze, głupi jak but.
– Tak, o ten statek idzie, o co innego? – marszcząc brwi fuknął Barsoba – Ach, moja Stadnina. Widzisz, pod tą blachą kotłuje się jak nic sto milijonów wściekłych i narowistych, czystej krwi koni atomowych!
Nic z tego robot nie zrozumiał, ale, że chciał sprawić gościowi przyjemność, zabzyczał mile i skłonił się znowu. Barsoba wrzucił mu grosz napiwku do szczeliny na grosze i dalej podskakując jak pasikonik w miodzie, przekroczył odrzwia przybytku.
W środku grał ktoś z cicha na jakimś grzebieniu od gwintów, kilku innych rżnęło w wista i bardzo się tym widocznie ekscytowało, bo ze stolika co rusz padały docinki i groźby. Nad paleniskiem ceglanym, z wesoło trzaskającymi jarzeniówkami w środku, wisiał wielki na trzy łokcie portret właściciela przybytku. Barsoba spojrzał na karczmarza za ladą – oto i on, jak malowany, z portretem jak dwie krople wody – nawet przebiegle–kupiecki wyraz twarzy – ten sam.
Szynkiem zawiadywał człowiek imponujący i wielki pod każdym względem: o znacznej tężyźnie, muskulaturze, oraz czarnych jak smoła bokobrodach, nadających owłosieniu jego wygląd grzywy lwa. Wąsiska też miał niczego sobie, ale co mu do Barsobowych!
– Kogo moje stare oczy widzą! – zawołał karczmarz, który, nawiasem mówiąc, wcale nie był stary – Bonifacy Barsoba we własnej osobie!
Czytelnik zasługuje w tym miejscu na słowo wyjaśnienia – karczmarz nie był człowiekiem naszemu bohaterowi całkiem obcym. Barsoba, podczas swoich lat tułaczki, (a tych trochę uszło) był stałym bywalcem wszelkiej maści zajazdów, szynków, gospód i innych przybytków, tak, że zwiedził już chyba niemal wszystkie owe miejsca w całej galaktyce. No a, że był osobnikiem zgoła oryginalnym, to zapadał w pamięć temu czy tamtemu karczmarzowi i kiedy wracał drugi raz w to samo miejsce, to był z nim już najczęściej na ‘ty’, a witany był, można rzec, z braterską gościnnością.
– Ach ach… Piecki ty łotrze! – przypomniał sobie Barsoba, miał bowiem głowę do imion. – U ciebie nadal gnój na kuflach i pluskwy w piwie?
– Toś teraz, bracie, zełgał, nie ma co. Czego się napijesz?
– Suszy mnie niemiłosiernie, dajże no jasnego na początek. – rzekł Barsoba, a kiedy już zmoczył wąsy w pianie dodał – Trzeba też Stadninkę napełnić, poślesz kogo?
– Ma się rozumieć. Ale opowiadaj bracie, jak ci się wiedzie tułaczka? Toć przecież ty Ziemianin, nie tęskno ci do Ziem?
Nie odpowiedział Barsoba, zacmokał tylko cicho, a potem odwrócił się, bo do szynku wchodzili właśnie nowi goście. Była to obszarpana banda jakichś cudacznych włochatych kosmoludków, każdy uzbrojony po zęby w blastery i jatagany, i bardziej napuszony od poprzedniego. Nie mógł się Barsoba im zbytnio przyjrzeć, bo stłoczyły się ciasno tak, że zaraz stały się jedną futrzastą masą. Już by ktoś pomyślał, że weszli wszyscy, a tu idzie ich jeszcze więcej.
W końcu zebrało się tego blisko dwa tuziny, już rozglądają się za miejscem, ale za nimi wstępuje zaraz do szynku ktoś jeszcze– robot wielgachny, barczysty, chłop chromowo–morowy jak się patrzy. Bystronów miał pewnie całą kopę, o czym świadczyło trzeźwe, badawcze wejrzenie, więc i rozumu bez wątpienia mu nie brakowało. Przepchnął się oto naprzód i stanął koło barku, przy którym siedział i nasz bohater. Położył robot ramię, szerokie jak brzuch kozła, z brzękiem na ladzie i rzekł głosem dudniącym, niczym kula armatnia turlająca się w miedzianej balii:
– BUTELKĘ SIWUCHY I TRZY TUZINY KIELISZKÓW.
– Oczywiście, oczywiście, proszę tylko… niech no się uwinę i zaraz doniosę… – Piecki spocił się trochę i plątał w słowach, bo banda wyglądała niejako podejrzanie, a robot–wielkolud na pierwszy widok onieśmieliłby każdego zucha. Począł już odchodzić, żeby zabrać butelkę, ale robot chrząknął potężnie za jego plecami, więc Piecki czym prędzej znów się ku niemu odwrócił.
– NIE SKOŃCZYŁEM. CO TU MACIE... NAJMOCNIEJSZEGO? – zahuczał olbrzym.
– Jest… paliwo rakietowe wyborowe... Dwieście procent a pali tak, że zwykłe butle przepala. – tu wyciągnął Piecki drżącymi rękami spod lady karafkę pokaźnych rozmiarów, kunsztownie wykonaną ze rżniętego kryształu.
– NADA SIĘ. – lakonicznie odparł robot.
– To będzie... – zaczął ostrożnie Piecki.
– NA KOSZT FIRMY? – stalowa brew powędrowała w górę.
– Tak, tak, jak najbardziej. – karczmarz umilkł, wyglądając, jakby rozpaczliwie chciał znaleźć się jak najdalej.
– JAK MIŁO – odparł robot i biorąc jedną ręką całą karafkę, drugą tacę ze szklanicami, spostrzegł Barsobę – A PAN TU PIWO SĄCZY? CÓŻ. WIDAĆ, ŻE NIE DLA KAŻDEGO TAKIE MOCNE TRUNKI.
Butny docinek rozzłościł nieco naszego bohatera, ale jako, że dopijał właśnie szklanicę, nie mógł odpowiedzieć. Dopiero, kiedy odchodząc robot trącił go, niby niechcący, w ramię barkiem, Barsoba zeskoczył ze stołka z ręką gotową na szabli i krzyknął:
– Co to za insynuacje pan tutaj wyprowadza?
– ANO TAKIE, ŻE ZA SŁABĄ MA PAN GŁOWĘ NA PALIWKO RAKIETOWO–WYBOROWE – uśmiechnął się robot, szczerząc wypolerowane zęby pod wąsami podobnymi do drucianej szczotki.
– Czy tak? – począł czerwienić się z gniewu Barsoba
– ANO TAK.
– A więc to tak?
– TAK WŁAŚNIE I NIE MA CO DO TEGO WĄTPLIWOŚCI!
– To się okaże – stawiaj panie karafkę do siebie na stół i zaraz się przekonamy, czy nie zabraknie panu animuszu! – wykrzyknął nasz bohater.
– JAK PAN DOBRODZIEJ KAŻE. – ironicznie skwitował robot i poczłapał z trunkiem do swoich towarzyszy.
Barsoba usiadł z powrotem, wypił ostatni łyczek jasnego piwa i złapał wzrok Pieckiego, który w trakcie całej wymiany próbował wcisnąć się jak najdalej pomiędzy półki z butlami. Teraz właśnie się stamtąd wygramolił i nachylając się, szepnął Barsobie:
– Ajaj, bracie, nie warto się w to mieszać…
– Nie urodziłem się wczoraj! Rozpiję tego zakutego łba i już ci nie będzie kłopotów sprawiał.
– Ale bracie, dwieście procent!
– Oj, chyba bratku łżesz. Jak to dwieście?
– Nigdy bym tobie nie zełgał – dwieście jak nic. Zero miarek wody na dwie miarki alkoholu i jest i dwieście. – objaśnił półgłosem Piecki
– Ano, chyba że tak… – pogładził wąsy Barsoba – Ale, słowo się rzekło – to w drogę.
Wziął w ręce dwa kieliszki, które mu Piecki postawił na ladzie i poszedł do stolika, przy którym zasiadł robot. Wokół, choć w pewnym oddaleniu, tłoczyły się włochate potworki i trajkotały coś po ichniemu, pokazując palcami to na Barsobę, to na swojego towarzysza. Barsoba usiadł na fotelu naprzeciw i skrzywił się nieco, bo usiadł na sprężynie.
– ACH PANIE DOBRODZIEJU, JUŻ MYŚLAŁEM, ŻE PAN STCHÓRZY. – zaśmiał się robot wydając głuchy dźwięk, jak dzwon, którego podczas dzwonienia otula się ręką.
– Oj, to mnie pan, że tak powiem, słabo zna. – tu Barsoba zmarszczył brwi bo grubiaństwo robota już zalazło mu za skórę – No, nie przeciągajmy.
– JAK TO TAK MOŻNA, BEZ ZAPOZNANIA? – znów wyszczerzył się kolos i wyciągnął niezgrabną stalową łapę, w kształcie szufli czy nabieraka – IKSTAZY SEMSOTNIK, DO PAŃSKICH USŁUG.
Niepodobna było odrzucić wyciągniętej ręki, więc podał mu Barsoba swoją, również się przedstawiając. Zauważył przy tym na ramieniu robota niewielki grawerunek: ‘X–700’, mówiący o modelu. A, że roboty generacji ‘X’ pojawiły się dopiero niedawno, to poznał Barsoba, że blaszany zuch zszedł dopiero co z linii produkcyjnej, jest więc niedoświadczony i pewnie dlatego taki wygadany.
– NO TO, PANIE DOBRODZIEJU, MOŻEMY LECIEĆ – powiedział robot, nalewając czubato trunku do kieliszków. Warto przy tym zaznaczyć, że ciecz wyglądała zgoła nieprzyjemnie, ni to biało, ni to przeźroczyście, a parowała jak koń w zimę po wyczerpującym biegu.
– A jakże, możemy. No to, wypijmy pana zdrowie, żeby się przewodziki przypadkiem nie przepaliły, co? – zaproponował Barsoba wznosząc naczynie w górę.
– HA. TO MI, PANIE DOBRODZIEJU, NIE GROZI – ALE ZA SWOJE ZDROWIE NIE ZASZKODZI, MOGĘ SIĘ NAPIĆ. –
Stuknęli się więc szkłem i jednym haustem wychylili paliwo rakietowo–wyborowe. Smakowało jak sam diabeł i paliło niemiłosiernie, więc Barsoba splunął siarczyście, a Semsotnik stuknął się z hukiem pięścią w pierś i zaśmiał. Naszemu bohaterowi troszkę pociemniało w oczach i jakby ruszył koliście głową, co robot od razu wychwycił.
– OJ, CÓŻ TO, PANIE DOBRODZIEJU? MOŻE STARCZY, CO? NIE TRZEBA SIĘ DALEJ MĘCZYĆ, TYLKO PRZYZNAJ PAN, ŻE NIE DLA PANA TAKIE ZABAWY.
– Idźże pan do piekła, nic mi nie jest. – wyrzekł Barsoba ale jakoś mało pewnie, zbierając się dopiero w sobie
– NIC A NIC? ANI, ŻE TAK POWIEM, OCIUPINKĘ? NO, TO MOŻEMY SPRAWDZIĆ – powiedział Semsotnik patrząc po twarzach swoich towarzyszy, którzy do tej pory trzymali się z tyłu, teraz zaś otoczyli pijących ciekawym kręgiem.
– Juści! Jak pan chce sprawdzać?
– A, COŚ TU ZARAZ WYMYŚLIMY. JAKIEŚ, MOŻNA BY RZEC, ZADANKO – OBAJ BYŚMY TAKIE ZADANKO WYKONALI I STWIERDZI SIĘ, NIEJAKO, OBIEKTYWNIE, CZYJ UMYSŁ JESZCZE TRZEŹWY.
– Wie pan, niechaj i tak będzie. – przystał Barsoba – Ale to, jak pan powiedział, zadanko, to, jeśli łaska, sam pierwszy dobiorę.
– JAK TAM SOBIE PAN DOBRODZIEJ ŻYCZY
– Piecki, bracie, chodź no tu. Postawisz tam, na parapecie, ze dwie świeczki zapłonowe? Tak, żeby stały – tak właśnie. Otóż strzelamy stąd, mopanku Semsotniku, strzelamy, ale tylko raz, nie więcej! I zadanko moje polega na tym, aby strącić sam koniuszek metalowy, to złącze, czy co tam – ale uwaga! Tak to trzeba zrobić, żeby świeczka się nie przewróciła. Zgoda?
– JAK NAJBARDZIEJ – ZADANKO DOBRZE WYKONANE, POWIEM NAWET, PRZEMYŚLNIE – odpowiedział z udaną kurtuazją Semsotnik i wyciągnął zza pasa, grubego jak gąsienica czołgu, pistolet – dość niezwykły, z profilem jak strzelba myśliwska, ale z lufą krótszą i rozszerzającą się ku końcowi jak lej. W dodatku doczepione były do niego jakieś wynalazki, tu lunetka, tu laserek, tu wyrzutnia bomb dymnych, słowem – cuda na kiju.
Barsoba również wyjął swój wierny blaster, smukłą bestyjkę, ze złotymi inkrustami i inicjałami B.B. przy nasadzie lufy. Nie montował nigdy na nim żadnych, jak to mówił “udziwnień”, wolał tradycyjnie – prosty celownik i kropka. Można by tu wspomnieć o Barsobie, że wybrał takie zadanie, a nie inne, bo był z niego strzelec, bez dwóch zdań, pierwszorzędny. Chodziła wieść że potrafił strącić chyżą szarą satelitkę z czterdziestu tysięcy kroków, oraz że raz, kiedy walcząc z jakimi piratami, gdy w Stadninie zawiodło działo pokładowe, wyszedł on na zewnątrz i huśtając się na lejcach, jak wahadło w zegarze, strzelał do nich z blastera; wyszedł z tych taraparów z życiem, a nawet, jak twierdzą niektórzy, zwycięską ręką.
Stanęli więc z Semsotnikiem z pistoletami w rękach, a włochaci kompani rozstąpili się tworząc dostęp do parapetu ze świeczkami.
– Na trzy! Raz.. dwa... ognia! – krzyknął Barsoba i wypalili.
Jego strzał pomknął przez szynk i gładko strącił czubeczek świecy zapłonowej. Ta zachwiała się, owszem, jakby trącona delikatną bryzą, ale nie upadła.
Semsotnik zaś nie trafiłby – giwera ciążyła mu w dłoni i celował za bardzo na bok. Jednakże, nie był robotem w ciemię bitym, nabił więc pistolet Kulą Atrakcyjną, to jest namierzającą. Ta to chytra kula tak się z gwizdem wywinęła, że również trafiła koniec świeczki, nie przewracając jej. Barsoba zabieg zauważył, ale, że żadnych zasad, ponad już wymienione, nie ustanowił, musiał pogodzić się, że obaj są, najwyraźniej, równo trzeźwi.
– RYCHŁA PORA NA DRUGI KIELISZEK, CO, PANIE DOBRODZIEJU? – psotnie zawołał Semsotnik
– Pora a jakże! Już tu nam nalewam – nie taki zły trunek, co? – zełgał Barsoba, robiąc dobrą minę do złej gry – Dobrze, to dla pana. Wypijmy za co?
– TO MOŻE ZA WĄSY – PANA WĄS, NIE POWIEM, PRZYSTOJNY, JAKA SZKODA, ŻE ZA CHWILKĘ, PÓŁ WIEKU BODAJ, PEWNIE ZUPEŁNIE WYLINIEJE – wyrzekł z przekąsem robot, trzęsąc przy tym własną drucianą ozdobą twarzy.
– Aj, z takimi toastami… No ale cóż, do dna!
Semsotnik odchylił do tyłu głowę jak wieko kufra i wlał do środka trunek, Barsoba osuszył swój kieliszek wraz z nim. Teraz paliwo porządnie wstrząsnęło dwójką, przez chwilkę więc nic nie mówili, patrzyli tylko na stół i dyszeli ciężko. Włochate stwory też ucichły, chcąc usłyszeć jakie będzie kolejne zadanie.
– WIĘC, PANIE DOBRODZIEJU… – zaczął Semsotnik – WIĘC PROPONUJĘ ZADANKO ZGOŁA PRROSTSZE I NIEJAKO... SZYBSZE. OT, LEŻĄ TU SOBIE WYKAŁACZKI, TU, WIDZI PAN? WIĘC WEŹMY PO WYKAŁACZCE, TAK WŁAŚNIE, I POSTAWMY JĄ NA STOLE TAK, ŻEBY STAŁA NA SZTORRC. – i mimo, że jemu samemu para wodna skropliła już się z lekka na czole, a słowa gdzieniegdzie zacinały się ze zgrzytem, wypadając z blaszanej gęby, robot uśmiechnął się szyderczo.
„Olaboga!” – pomyślał Barsoba patrząc, jak przeciwnik jego bierze drewienko i precyzyjno–mechanicznym, wymierzonym ruchem stawia je od razu na stole. Ręka po napitku, rzecz wiadoma, pewniejsza, ale przecież już monetę trudno postawić na brzegu, a co dopiero coś takiego. Ale tu z kolei Barsoba wymyślił drobny podstęp. Wziął w palce wykałaczkę i udając, że mocuje się z drewienkiem, próbując znaleźć punkt balansu, tak naprawdę wciskał je z całych sił w stół. Wiedział, że u Pieckiego stoły są miękkie, cynowe, więc parł i parł, aż w końcu zagłębił czubek na tyle, że wykałaczka stała. Semsotnik nie poznał się, więc z mniejszym już szyderstwem, ba, niejakim uznaniem, pokiwał głową.
– WIDZĘ, PANIE DOBRODZIEJU, ŻE GŁOWA U NAS RRÓWNIE... RÓWNIE MOCNA! – zająknął się po trosze robot.
– Na to… ojej… wygląda, nieprawdaż? Chcee pan może... jeszcze chwilę odpocząć?
– HA, MOŻE PANU TEGO TTRZEBA, MNIE ZAŚ NA PEWNO NIE! WŁAŚCIWIE, NALEJĘ JUŻ NAM TTRZECI KIELISZEK.
– Niechaj... tak będzie
I polało się paliwo równą strugą po raz trzeci, a zaaferowani pijący tak się zakręcili, że nawet o toaście zapomnieli. Stuknęli się tylko kieliszkami, po czym powoli zmiarkowali wzrokiem i wypili paskudny płyn.
Jak nie zaczęli sapać i czerwienić się, Barsoba od nabiegłej krwi, Semsotnik od rozgrzanej blachy – przymknęli tylko obaj oczy i pokołysali się sennie, w rytm smętnej muzyki grzebienia od gwintów. Z zewnątrz wyglądali nieco wilgotnie, nieco zmęczenie, ale nadal jak najbardziej spokojnie, jednak wewnątrz kotłowali się niby wrzący kapuśniak. Semsotnik przejrzał gruntownie swoje systemy i wyłączył te niepotrzebne, żeby skupić się lepiej na trawieniu trunku – nasz bohater, z kolei, mógł już tylko powiedzieć zdrowaśkę.
Ale, trzeba było pokazać robotowi gdzie jego miejsce, skupił się więc Barsoba w sobie, zebrał wszystkie siły, otworzył zaczerwienione oczy i wymamrotał, czkając:
– A więts… Zadanka, mopanku, sprawdziły już… ojej… pewność i oka i ręki. Kolej teraz… przepraszam najmocniej… na pewność umysłu. Prroponuję… szarady! – wyrzekł z trudem.
– CO ZZA POMYSŁ! JAKIŻ TO... INTELIGENTNY I POWIEM WIĘCEJ... TRRAFNIE DOBRANY... – roztkliwił się nieco robot, który zamiast czkać wydawał przy mówieniu grzechot, jakby ktoś potrząsał workiem ze śrubkami. Można zaznaczyć, że od wyłączonych systemów skurczył się jakby i diody w jego oczodołach nie paliły się już tak jasnym światłem.
– Prooszę więc pytać… jestem gotów na szaradę! – ponaglił Barsoba
– HUM HUM… – zamyślił się Semsotnik – O TU TTAKĄ JEDNĄ PAMIĘTAM… POWIEDZ NO PAN CO TO: KTO O NIĄ DBA, TTEN JEJ… NIE MA – KTO ZAŚ O NIĄ NIE DBA TEN JĄ... NO MA. NIEPRAWDAŻ? CO PAN DOBRRODZIEJ POWIE?
Zadumał się Barsoba, zadumał, ale wnet, mimo cieczy straszliwej pulsującej jakby żarem w żołądku, objawiło mu się rozwiązanie. Wąsy poszły mu w górę z radości.
– Ach… nie wysiliłeś się mopanku– toć nawet u mnie w Stadnince wisi… pajęczynka! – zgadł triumfalnie Barsoba, u którego rzeczywiście, za telepudłem rozwieszona była pajęczyna. Chociaż jak jakiś pająk dostał się na rakietę, to sam autor nawet nie wie. – No, ale mojja kolej! Słuchaj mopanku! Strzelec ujrzał na dachu… tuzin gołębi i wystrzeliwwszy, sześć zabił…
– DOBRRY STRZAŁ… – mruknął Semsotnik.
– Proszę mi, mopanku, dać dokończyć. Sześć ich zzabił i tu zagwozdka – wieleż żywych się na… owym dachu… się ostało?
– OJ OJ, TAK SIĘ PODDAĆ, RRZECZ WSZAK... NIEPODOBNA, PANIE DOBRRODZIEJU! SZEŚĆ, JAKŻE INACZEJ? – jowialnie i niemal ze współczuciem odpowiedział Semsotnik
– A! A! – ryknął Barsoba na całą salę, a pobliskie kosmoludki odskoczyły w przestrachu. – I tu cię, mopanku, że tak się wyrażę, mam! Żaden gołęb, widzi pan, się na dachu nje ostał – wszystkie pierzchły!!
– NIE! TO SIĘ NIE GODZI! PANIE DOBRRODZIEJU, ŁOTRR JEDNAK Z PANA, TAK OSZUKAĆ... OŁGAĆ...– wydudnił Semsotnik zacinając się coraz bardziej. Spróbował się biedaczek podnieść na nogi, ale słaniał się za mocno na boki, więc usiadł.
– Uczciwie wygraałem! Myśl pana, jak widać, zmącona, co oznacza… jednoznacznie, żem wyygrał. – gładząc wąsy mówił Barsoba zdecydowanym, choć także niezupełnie wyraźnym głosem.
Semsotnik znowuż począł wstawać, przyjmując taką podstawę, która woła do postronnych: „Zbliżają się kłopoty!”. Włochate stwory tak się zaraz posłusznie ustawiły, że zamknęły naszego bohatera i robota w zbitym kręgu.
– JUŻ PPANU... PANU DAM PPOPPALIĆ! – zazgrzytał ten ostatni. Najwyraźniej wyborowe paliwo rakietowe wypaliło mu trochę gardło, bo mówił już mocno niezrozumiale. Nie zważając jednak na to, wyciągnął naprzód pięści, gotując się do bitki.
– Oj mopaanku! Już nie takich jak pan… wąsami dusiłem! – chrypiąc wykrzyczał Barsoba, po czym ton zmiękł mu jednak nieco – Ale ale, ledwo paan już mówi! Możemy się bić, ale aż szkoda patrzeć…
Tutaj Barsoba wyjął zza pasa metalową butelczynę i odczepiając korek, w geście dobrej woli podał ją robotowi. Semsotnik chwycił ją czym prędzej, bo niepopijane paliwko wżerało się coraz bardziej w jego stalowe podniebienie. Zarzucił głowę do góry i golnął, jak stał, całą zawartość. Rzucił butlę za plecy i już chciał zabierać się za bicie, ale…
Przezorny nasz bohater, gdy nikt nie patrzył, zsunął z blatu karafkę i napełnił z niej manierkę pod stołem. Więc, podając ją przyjacielsko Semsotnikowi – „ot tak, na popicie”, tak naprawdę okpił go, dając mu kwartę dwustuprocentowego paliwa. Czytelnik może się domyślić, co stało się z robotem, którego, pomimo przywar, trzeba jednak trochę pożałować. Gdyby jednak czytelnik nie grzeszył wyobraźnią, niniejszym zawrzemy również dokładny opis. Wpierw czarny dym poszedł wielkoludowi z czerepu, przez uszy, potem czoło rozgrzało mu się do białości, oczy zamrugały czerwienią na alarm, zaiskrzyło, zabrzęczało, w końcu zaś wyprężył się jak struna i runął jak długi do tyłu. Jego towarzysze zamiast łapać lecącego uskoczyli na boki, więc Semsotnik wbił się z wielką siłą w posadzkę szynku – i tam już został.
Stworki już zaczęły wyjmować broń, ale tu spotkało je zaskoczenie – Barsoby nie było! Zaaferowane rzężąco–dymiącym, straszliwym widowiskiem nie upilnowały naszego sarmaty, który skorzystał wtedy z okazji i czmyhnął. Zostawiając za sobą szynk, odszedł więc Barsoba do boksu, wymęczony ale szczęśliwy, pogwizdując pod wąsem, zostawił tylko na ladzie garść srebrnych kredytów, bo Piecki, widać, pierzchnął na przepierzenie. Stadnina, czekająca wiernie, była napojona po, jak to mówią, korek, uczynny robot–służący wypolerował nawet nieco kadłub. Barsoba, zadowolony i nieco pijany, wsiadł na rakietę i pomknął w siną, kosmiczną dal.